Przejdź do głównej zawartości

Moje 27 lat wolności...

Wymarzyłem sobie, że zostanę żołnierzem, potem chciałem być kolejno: księdzem, politykiem, biznesmenem czy dziennikarzem. Fenomen ostatnich 27 lat wolności polega na tym, że na prawdę można osiągać zamierzone cele i nie trzeba pytać nikogo o zdanie lub opinię. Marzenia się spełniają, ale trzeba być sobą, mieć własne poglądy i głęboko w dupie oficjalne konwenanse, a szczególnie polityków...



                Moja prywatna historia 27 lat wolnej Polski, to czas magiczny i trudno go opisać słowami. Co gorsza, każdy kolejny rok przybierał na szybkości, a ja do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, jak znalazłem się tutaj, gdzie jestem. Oczywiście, wiele rzeczy chciałoby się cofnąć i zrobić je lepiej, ponownie znaleźć się w miejscu,  gdzie w ostatnich 27 latach podejmowałem najważniejsze decyzje. Chciałbym stanąć rok po roku na rozstaju dróg, całkowicie od nowa czytając drogowskazy, których kiedyś nie rozumiałem lub świadomie je omijałem, a których ignorowanie zaprowadziło mnie w pewnym momencie gdzie indziej, niż chciałem. Spróbuję więc opowiedzieć te 27 lat wolności od początku.

        Moja historia – niczym w stwierdzeniu Cycerona – jest świadkiem czasu, nauczycielką życia i zwiastunem przyszłości. Gdy ludzie „Solidarności” spoglądali w 1989 roku z nadzieją w telewizor, ja kompletnie nieczego nie rozumiałem, a moja zmarła niedawno matka – nie widzieć dlaczego – chowała głęboko w szufladzie swoją partyjną legitymację PZPR. Zresztą i tak na nic by się jej nie zdała, bo właśnie przeprowadzaliśmy się z Gorzowa do mojego ukochanego Rzepina, a tam takie gadżety na nikim nie robiły wrażenia. Ale jednak...wiedziała, że idzie nowe.

          Podobnie babcia, kilkakrotnie odznaczona przez Wojciecha Jaruzelskiego dziwnymi medalami, raptem zaczęła się ich wstydzić, a na jej ustach zaczęło gościć słowo „Solidarność”. Więcej, w domu babci co niedziela zaczął się stołować miejscowy wikary. W życiu nie widziałem takiej odmiany. Ot, dziwny znak czasu, lub po prostu koniunkturalizm, który był wówczas udziałem wielu. Przynajmniej na jakiś czas, bo kilka lat później znów gloryfikowała „ancien regime”, a dziś to już całkiem oszalała i obrazek Jarosława Kaczyńskiego stanowi dla niej nie mniejszą wartość niż Papieża Franciszka.

              Jest prawdą, że le ludzie pragną zmian, ale gdy one nadchodzą, to nie bardzo wierzą, że to już się stało. Tak było, gdy we wrześniu 1989 roku pojechaliśmy z klasą na wycieczkę do Gdańska. Jedna z nauczycielek zaproponowała, byśmy odwiedzili legendarną bazylikę św. Brygidy, a gdy z kolegą zakupiłem tam znaczek „Solidarności”, po czym przypieliśmy je do kurtek, nauczycielki szybko nakazały nam je zdjąć. „Gorszy od wojny jest sam strach przed wojną” – powiedziałby Seneka.

             Tak, tak, ale myliłby się jednak ten, kto by sądził, że ze mnie to od młodego taki niestrachliwy antykomunista i prawicowiec, a nawet zwolennik Lecha Wałęsy, choć dzisiaj to wszystko interpretować należy inaczej niż 5 i 10 lat temu, a co dopiero 20 i więcej.

            Poznałem wielu wybitnych komunistów i jeszcze więcej podłych antykomunistów. Znam wielu wspaniałych lewicowców i ogrom zakłamanych prawicowców.

         To był rok 1990, gdy ulice Rzepina, podobnie jak całej Polski, obwieszone były plakatami kandydata na Prezydenta Polski Lecha Wałęsy. Szliśmy z kolegami przez miasto, a ja ni stąd ni zowąd splunąłem na plakat szefa „Solidarności” i burknąłem: „Burak!”. Dlaczego ? Nie wiem, ale przecież wtedy nie miałem jeszcze poglądów, a jedynie wyrażałem to, czym żyła rodzina. Moja rodzina żyła wtedy Stanisławem Tymińskim i narzekaniem na Leszka Balcerowicza.

          Z czasem łagodniałem, a wszystko dlatego, że miałem dobrych nauczycieli. Nie tylko ze szkoły zawodowej w Zbąszynku, czy liceum w Zielonej Górze, bo im zdarzały się jednak wpadki. Jak ta, gdy nauczyciel historii przekonywał nas, że gdyby Wojciech Jaruzelski był bardziej lojalny względem ZSRR, to bylibyśmy krajem mlekiem i miodem płynącym. Inny znów powtarzał jak mantrę: „Gdyby nie robole ze Stoczni Gdańskiej, Polska byłaby w innym miejscu”. Przypomnę, że był to rok 1992. Moimi prawdziwymi nauczycielami byli księża – nie jeden, dwóch, czy trzech, ale wszyscy z którymi miałem kontakt: od rzepińskiej plebanii, przez Zakon Paulinów, a na Zgromadzeniu Sercanów kończąc.

             Dzięki nim, dużo wcześniej niż wielu moich rówieśników, zobaczyłem to, czego w 1993 roku wyobrazić sobie jeszcze nie potrafiłem: Europę, którą dzisiaj partia Jarosława Kaczyńskiego próbuje wykreować jako coś co zagraża wolnej Polsce.

            Zgromadzenie Sercanów wysłało mnie jako delegata na Europejski Kongres Młodych Katolików w Portugalii. Niewielu to pamięta, ale o paszport wcale nie było jeszcze tak łatwo. Nic to jednak do starań, które musiałem wykonać, aby otrzymać wizę do... Hiszpanii. Historia długa jak świat, cztery lata po obaleniu komunizmu, wciąż nie było łatwo, co dzisiaj wydaje się wręcz kłamstwem. Byliśmy państwem drugiej kategorii, a gdyby nie starania byłego nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka, mój wyjazd pozostałby w sferze marzeń.

          Pamiętam z niego wszystko: ciszę i niespotykaną czystość Freiburga, ośmiopasmowe arterie w Lizbonie, pierwszą w życiu pizzę na rynku w Mediolanie, a nawet opalające się toples dziewczyny we francuskim Cannes.

                Dzisiaj nic nadzwyczajnego, ale jeszcze nie tak dawno to był luksus.

            Jednak idylla nie trwała długo, po trzech tygodniach wróciłem do Polski, a tutaj we wrześniu miały się odbyć wybory do Sejmu i Senatu. Polityką się wówczas nie interesowałem, a jeśli w ogóle wiedziałęm o co chodzi, to z komentarzy księży i biskupich listów. Te zaś nie pozostawiały wątpliwości. Zwłaszcza ten bp. Józefa Michalika: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmaninam a żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na własne sumienie”.

         Punkt zwrotny w moim życiu to poznanie Kazimierza Marcinkiewicza w czerwcu 1994 roku. Rok później, dzięki jego rekomendacji, byłem już członkiem sztabu wyborczego Lecha Wałęsy, na którego plakat jeszcze pięć lat temu plułem. Otworzyły się przede mną możliwości o których nawet nie marzyłem. Gorzowianin Dariusz Sobków – jeszcze niedawno ambasador Polski przy Unii Europejskiej – przedstawił mnie nie tylko prezydentowi Wałęsie, ale także szefowi BBN Henrykowi Goryszewskiemu, jako... „wschodzącą gwiazdę gorzowskiej polityki”.

       Czasy były dziwne, a każdy, kto kojarzył się z poprzednią epoką, przez moich przyjaciół – w tym dzisiejszego posła KUKIZ 15 Jarosława Porwicha – określany był krótko i niezmiernie lapidarnie: „komuch”, „gnida”, „czerwony” etc. Nigdy nie zapomnę napisu na drzwiach gorzowskiej „Solidarności”: „Komuniście Andrzejowi Włodarczakowi wstęp wzbroniony!”. Redaktor Andrzej Włodarczak to jeden z lepszych dziennikarzy „Gazety Lubuskiej” i „Ziemi Gorzowskiej”, który zawsze wiedział więcej i najlepiej, ale według „Solidarności” szczególnie zasłużył się  w negatywnym opisywaniu poszczególnychy członków antykomunistycznej opozycji. Kontakt z kimś takim w połowie lat 90-ych, to niemal polityczne samobójstwo.

          Jedynym „przestępstwem” red. Włodarczaka było opisanie pijaństwa sekretarza „S” Jerzego Ostroucha – poszło o butelki, które wypadły z biurka - oraz „wałków” ludzi o pseudonimach: „Porka”, „Hiszpan” i „Czarodziej”.

            Miałem 20 lat i wydawało mi się, zę wreszcie „chwyciłem Pana Boga za nogi”. Kilku przedsiębiorców zrzucało się na moją pensję, a ja mogłem błyszczeć w mediach i zmieniać świat.

             Tak przynajmniej myślałem, bo w rzeczywistości zmieniałem się głównie ja i to wcale nie na lepsze. Najlepiej ową metamorfozę obrazują dziennikarskie epitety z tamtego okresu.

            W 1996 roku red. Jerzy Zysnarski pisał o mnie: „Cudowne dziecko gorzowskiej prawicy”. Dwa lata później dziennikarz „Gazety Wyborczej” określił mnie mianem „enfant terrible” prawej strony sceny politycznej, ale już w 2005 roku jego redakcyjny kolega przyrównał mnie do Lutka Danielaka z filmu „Wodzirej”. Zanim jednak nastąpiła przemiana, były lata radosnej szarży, politycznych skandali oraz erupcja zwykłej głupoty.

         Moje pokolenie niespecjalnie interesowało się polityką. Próby organizowania młodych ludzi kończyły się konstatacjami typu: „Daj spokój, nie warto, bo i tak cię wygryzą”. A jednak nie wygryźli, a nawet było warto.

        W 1997 roku przekroczyłem próg Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i rozpocząłem tam przygodę, która procentuje w życiorysie do dzisiaj – pracowałem bezpośrednio przy premierze Jerzym Buzku, to zaszczyt. Do domu przyjeżdżałem raz w miesiącu, ale moja mama uwierzyła, że pracuję dla znanego jej z telewizji premiera Buzka, gdy zobaczyła iż idę obok niego po po posiedzeniu Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu Polski.

        Postanowiłem wrócić do Gorzowa. Wszystko szło jakby tak miało być: brylowanie w mediach, intratna posada w Lubuskiej Kasie Chorych, a potem miekkie lądowanie w wydawnictwie prowadzonym przez byłego rzecznika Prezydenta RP, a także późniejszego wicepremiera Romana Giertycha.

          Wszystko do czasu...a dokładniej do dnia w którym na własnej skórze odczułem to, czego nie było w PRL-u, a co stało się chlebem powszednim ostatnich lat: wolności mediów, prawa do informacji, odpowiedzialoności za czyny i słowa. 

        Niechcący, ale na własne życzenie stałem sie negatywnym bohaterem pierwszej strony „Super Expressu”, który opublikował podstępnie zdobyta zdjęcia z moim udziałem, które stały się faktem publicznym m.in. dzięki „przyjacielowi”...Jarosławowi Porwichowi. Rozpoczęła sie „moja droga na dno”, którą szczegółowo opisała dzień przed Wigilią w 2005 roku „Gazeta Wyborcza”.

          Niczym wspomniany tu Lutek Danielak, schowałem twarz w rękach i powiedziałem do siebie, co inni wiedzieli od dawna: „Jestem świnią!”.

      Tak rozpocząłem nowy etap w życiu: studia, selekcja znajomych i zmiana priorytetów.

          Zauważyłem ostatnio, że moje ulubione powiedzenie Stefana Kisielewskiego, że każdy pies hodowany pod szafą, wyrasta na jamnika, stało się już nieaktualne. Kiedy wypowiadał je „Kisiel”, miał na myśli tych, którzy tęsknili za PRL-em, ale ci są już w mniejszości. Nawet moja babcia, choć pamięć ma zdumiewająco doskonałą, wypiera się iż kiedykolwiek źle mówiła o Lechu Wałęsie, Tadeuszu Mazowieckim i Adamie MichnikuMożna powiedzieć za Stanisławem Jerzym Lecem: „Czas robi swoje, a Ty człowieku?”.

            W ostatnich latach zasmakowałem sukcesów i porażek. O pierwszych świadczą subiektywne komentarze na forach internetowych, a sukcesy przyszły w momencie, gdy uświadomiłem sobie iż trzeba być sobą.

             Kiedyś marzyłem, by być żołnierzem, potem – już bardziej dojrzale – chciałem być kolejno: księdzem, politykiem, dziennikarzem i beznesmenem. Co dziwne, a właściwie to stanowi o wartości ostatnich 27 lat, które PiS chce zakwestionować, ze wszystkim tym – z wyjątkiem bycia księdzem – właściwie sobie poradziłem.

               A dziś ?

        Mam dom, samochód, wspaniałą córkę, ukończyłem studia i nie szanuję polityków. Pomimo dawnych skłonności do bycia ponad prawem, a nawet omijania prawa, prowadzę życie statecznego czterdziestolatka. Cieszę się, że to wszystko przeżyłem, że te 27 lat było takie, a nie inne i wiem, że najlepsze przede mną.

       Kiedyś plułem na plakat Wałęsy, a potem cieszyłem się na trzy spotkania w jego kancelarii oraz możliwość uczestniczenia w kampanii wyborczej. Zachwycałem się pierwszym wyjazdem do Europy Zachodniej.

         To ciekawe, dzisiaj moja córka Dominika mówi w języku angielskim lepiej ode mnie – właśnie wybiera się do anglojęzycznego liceum w Poznaniu – była już w wielu krajach Unii Europejskiej, a jej idolem jest Lech Wałęsa.

         To jest właśnie 27 lat wolności, której nikt nam nie zabierze dla doraźnych celów politycznych...


ROBERT BAGIŃSKI



Popularne posty z tego bloga

Error. Rzecz o polityce

Rozważając temat polskiej polityki i zachodzących w niej procesów, razem z moim rozmówcą, z wykształcenia informatykiem, zwróciłem uwagę na pewne analogie do działania komputera. W obu przypadkach kluczowym zjawiskiem jest proces. Zarówno w funkcjonowaniu polityki, jak i w systemie komputerowym, procesy są niezmiernie liczne. Procesor nie obsługuje ich jednocześnie, ale przełącza się z procesu na proces, co pozwala na skoordynowanie działań i umożliwia użytkownikowi wykonywanie określonych zadań. W polityce, rolę procesora pełnią politycy, a użytkownikami są obywatele. To oni w wyborach przekazują władzę politykom, aby w określonych procesach, wykonywali powierzone im zadania. Mój rozmówca, informatyk, zwrócił uwagę na fakt, że oprócz procesora, kluczowym elementem w komputerze jest system operacyjny. Dzięki niemu możemy realizować bieżącą kontrolę nad procesami. Jest dla komputera tym, czym dyrygent dla orkiestry: ustala tempo i harmonię między różnymi instrumentami. W komputerze, s...

Hardcorowo w Fabryczna 19

To rozmowa dla ludzi o mocnych nerwach: nie ma w niej żadnej struktury i tego wszystkiego, co w normalnych wywiadach być powinno. Poza dyskusją, tu nic nie było udawane, a całość,  to prawdziwa uczta dla ludzi potrafiących zachować dystans. Odczujecie smak ironii, usłyszycie dźwięk śmiechu, zobaczysz błyskotliwe spojrzenia. Ta rozmowa jest symfonią różnorodności, humoru i inteligencji. Ale uwaga! Nie wszyscy powinni to oglądać... Nazwisk nie wymienię...

Co łączy kapitana Schettino z prezesem Bednarkiem?

Francesco Schettino , to kapitan włoskiego wycieczkowca Costa Concordia. Zasłynął tym, że tuż po uderzeniu przez statek w podmorskie skały, zamiast czynnie uczestniczyć w akcji ratowniczej, postanowił go opuścić jako jeden z pierwszych. Choć nie to było jego największą przewiną, ta właśnie sytuacja sprawiła, że w powszechnej opinii określany jest mianem antybohatera. Nie mnie jednego razi postawa prezesa publicznego Radia Zachód, Piotra Bednarka . Choć nie ciążą na nim żadne zarzuty o charakterze prawnym, jak to miało miejsce w przypadku kapitana Schetino, głosy z wewnątrz spółki pozwalają doszukiwać się analogii. Tak Schetino, jak też Bednarek, nie zdali egzaminu w decydującym momencie. Potwierdza się reguła, że wielkość osoby, jego kwalifikacje i umiejętności, a także predyspozycje do zajmowania określonych stanowisk, weryfikowane są w chwilach próby. Można przez całe życie ślizgać się i wykonywać gesty, które sprawiają, że jest się lubianym. Można też robić odwrotnie, wiecznie sta...