Profesor Liberadzki: Nie jestem w Brukseli dla siebie, ale dla tych wszystkich z którymi na co dzień współpracuję
Jak słyszę co
jest potrzebne, to potrafię reagować. Idę na kawę z Niemcem czy Francuzem i
mówię: „Przejedziesz Odrę i zobaczysz
podobne rzeczy jak u siebie. Pomóż mi i poprzyj to”. Kiedyś perfekcyjnie
udawało mi się współpracować z prezydentem Jędrzejczakiem, teraz w miarę
poprawnie ta współpraca układa się z prezydentem Wójcickim.
Rozmowa z
wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego i kandydatem Koalicji
Obywatelskiej prof. BOGUSŁAWEM LIBERADZKIM.
Nad Warta.: Ma pan profesor w Gorzowie więcej znajomych niż wielu
tutejszych polityków. Może udzieli im pan rady, jak być skutecznym w centrum
wydarzeń politycznych w Brukseli, czy w ich przypadku w Warszawie, a
jednocześnie mieć kontakt z samorządowcami, przedsiębiorcami oraz zwykłymi
wyborcami?
Bogusław Liberadzki: Recepta jest dosyć prosta. Po pierwsze
pokazać, że jestem tam w Brukseli nie dla siebie, ale dla ich satysfakcji oraz
potrzeb. Inaczej mówiąc, ja jestem w życiu publicznym po to, aby cele jakie
sobie postawili gorzowianie, mogły zostać zrealizowane. Chodzi tutaj oczywiście
głównie o finanse, bo nie ma co owijać w bawełnę, że chodzi o pieniądze.
N.W.: Brawo, bo europosłowie kończącej się kadencji mieliby problem z
wymienieniem nazwisk prezydentów. Mówię tu o takich osobach jak Rosati i Hoc.
B.L.: Ja nie mam problemów, ale dobre kontakty. Także z wieloma radnymi, ale
przede wszystkim z różnymi środowiskami. Mówię tu o biznesie, organizacjach
społecznych, naukowcach z Akademii Jakuba z Paradyża czy wreszcie działaczami inicjatych
pokoleniowych. Dostaję zaproszenie, to staram się być wszędzie, ale też
zapraszam do Brukseli. Tylko w ostatniej kadencji na moje zaproszenie siedzibę
Parlamentu Europejskiego odwiedziło blisko tysiąc osób.
N.W.: Parlament Europejski to wielka polityka, dużo większa niż Sejm i
Senat. Na ile taki europarlamentarzysta
jest, przepraszam za kolokwializm, przydatny dla województwa, powiatu czy gminy
– dla marszałka, prezydentów i starostów?
B.L.: Taki europarlamentarzysta jest przydatny, jeśli ma dobre relacje z tymi
środowiskami. Jeśli z nimi nie współpracował wcześniej, albo nie umie nawiązać
kontaktu, to nie przyda się do niczego. To działa w dwie strony. Po pierwsze,
to od samorządowców wszystkich strzebli dowiaduję się, co dzieje się w danej
społeczności: co jest im potrzebne oraz jak chcą to osiągnąć. Dużą wartością
jest współpraca z zarządem województwa.
N.W.: Dobrze, ale kogo interesuje głos wójta w Brukseli?
B.L.: To nie tak. Jak słyszę co jest potrzebne, to potrafię reagować. Idę na kawę
z Niemcem czy Francuzem i mówię: „Przejedziesz
Odrę i zobaczysz podobne rzeczy jak u siebie. Pomóż mi i poprzyj to”. To
działa i wiedzą o tym lubuscy samorządowcy, którym dziękuję za współpracę.
N.W.: Jest pan w Parlamencie Europejskim już kilkanaście lat i widział
dziesiątki przedstawicieli Polski – lepszych i gorszych. Jak się tam
prezentujemy: widać deficyty czy raczej jest dobrze?
B.L.: To znaczy, deficyty widać na samym początku kadencji, a głównym jest
nieznajomość języka angielskiego.
N.W.: W takim razie mam pytanie: ile waży w potrzebnych kompetencjach
przyszłego europosła znajomość języka angielskiego?
B.L.: Według mnie ponad dziewięćdziesiąt procent. Każdy w Parlamencie Europejskim
mówi w języku angielskim, nawet Francuzi, Hiszpanie i Portugalczycy, których
postrzega się często inaczej. Język angielski jest kluczową umiejętnością, aby
być tam skutecznym.
N.W.: Czyli taka minister Rafalska, wiceminister Materna czy eksposeł Pahl,
którzy angielskiego nie znają, będą tam tylko statystami, mimo ogromnego
doświadczenia i sporych kompetencji?
B.L.: Nawet nie wiedziałem, że nie znają, ale skoro pan tak mówi, to przyjmuję to
do wiadomości. Chodząc po korytarzach Parlamentu Europejskiego łatwo zauważyć,
że ważne są relacje osobiste, a trzecia osoba w postaci tłumacza czy asystenta
ze znajomoscią angielskiego, jest zbędna. My tam nawiązujemy relacje. One się
przydają w kluczowych sytuacjach, gdy na przykład jestem sprawozdawcą raportu i
w zamian za poparcie go przez europosłów z tego lub innego państwa, ja będę
popierał ich inicjatywy. Takich rzeczy nie załatwia się na sali plenarnej,
która przypomina trochę teatr, ale w trakcie luźnych rozmów przy kawie i bez
tłumacza.
N.W.: Czyli bez znajomości angielskiego ani rusz?
B.L.: Można sobie tam być i siedzieć, ale chodzi o to, czy jest się wpływowym i
pożytecznym dla kraju czy nie. Ja uważam, że bez dobrej znajomości języka, nie
uda się być pożytecznym, a o wpływach nie ma nawet mowy.
N.W.: To czy skuteczni będą nowi posłowie Koalicji Obywatelskiej, którzy
zaraz po wyborach rozpierzchną się po różnych frakcjach Parlamentu
Europejskiego?
B.L.: Nie rozpoierzchną się, ale dołączą do dwóch frakcji. W tej chwili PO i PSL
są w Europejskiej Partii Ludowej, a my jesteśmy w grupie Socjalistów i
Demokratów. Taka sytuacja ma miejsce już piętnaście lat i nauczyliśmy się
pracować razem.
N.W.: Owszem, potraficie współpracować, bo wielu z was było premierami,
ministrami i ważnymi politykami od dekad. Czy jest pan profesor pewien, że ludzie
działający w politycze dwie lub trzy dekady, rozumieją co się dzieje na
świecie?
B.L.: Trzeba widzieć możliwości nowicjuszy i ludzi doświadczonych. Ci pierwsi
chcą rewolucji, ale w Parlamencie Europejskim tak się nie da. Na dzisiaj mamy
taką sytuację, że z kadencji na kadencję sześćdziesiąt procent zostaje, a czterdzieści
procent, to osoby nowe. Tym ostatnim schodzi się wiele czasu zanim nauczą się
reguł i prawidłowości. Tego się nie da nauczyć, bo tego trzeba doświadczyć.
Znam w Parlamencie Europejskim byłych premierów, którzy byli wartością dodaną,
ale też takich, którzy mentalnie nie przestali być premierami.
N.W.: Efekt jest taki, że mamy Unię Europejską z przeregulowanym prawem.
B.L.: Są dwa mity. Ten pierwszy, że Unia Europejska jest zbiurokratyzowana...
N.W.: ...wiem, wiem, pięćdziesiąt tysięcy urzędników instytucji
europejskich to nie jest dużo.
B.L.: Tak, to jest mało. Mit drugi, to przeregulowanie. Słyszę, że UE nic nie
zrobiła z podwójną jakością produktów, a okazuje się iż zrobiła i to sporo. Nie
było kwestii przeregulowania, ale braku wiedzy oraz implementacji prawa. Są
obszary, gdzie potrzeba jeszcze więcej Unii i są takie, gdzie przepisy unijne
nie są już potrzebne.
N.W.:
Zgubiłem się w kwestii ojcostwa ekspresówki S-3. Pamiętam, gdy to pan wiele lat
temu mówił, że jeśli ta droga pójdzie innym kierunkiem niż obecnie, to sam
zażąda, aby rząd Polski zwrócił dotacje.
B.L.: Tak mówiłem,
bo tak była zaplanowana jeszcze w 1994 roku, gdy byłem ministrem transportu.
Droga ekspresowa S-3 miała łączyć Skandynawię z basenem Morza Śródziemnego.
Spójność europejska, to nie jest spójność Poznania z Wrocławiem, ale spójność
Północy z Południem, Wschodu z Zachodem. Zauważmy, że jak S-3 połączyła Gorzów
ze Szczecinem, to fabryka TPV zaczęła wysyłać telewizory nie przez port
niemiecki, ale ten szczeciński. To są efekty, które widać. Moją troską było od
zawsze to, aby to co się robi, miało sens, a nie było podporządkowane pod
miejsce zamieszkania jakiegoś ministra i skręiło w jego stronę.
N.W.:
Pan chce rozszerzenia ważnego dla studentów programu „Erasmus”. W tle mowa o
innowacjach oraz związanych z nimi inwestycjami. Ile jeszcze będziemy tego
słuchać: innowacyjne, innowacyjność, innowacyjni etc. ?
B.L.: To są dwie różne rzeczy i je oddzielam. Po pierwsze ”Erasmus”, a wiec
większa liczba studentów korzystających z tego programu. Druga rzecz, to
pieniądze o których mało się mówi, a dotyczą reindustrializacji. Mowa o Europejskim Funduszu Inwestycji
Strategicznych, który liczy sobie 500 mld i 230 z nich jest jeszcze do wzięcia.
Te środki nie przechodzą przez rząd czy Komisję Europejską, ale koncentrują się
na projektach. Trzeba mieć projekt, wysłać go do komitetu sterującego i jeśli
będzie w nim nowa jakosć, to jest szansa na dofinansowanie.
N.W.: Ciekawe, ale to nie zmienia faktu, że o innowacyjności głównie się
gada.
B.L.: My w Polsce boimy się tej innowacyjności, nie wiemy jak opatentować produkt
i boimy się ryzyka. To ostatnie wiąże się z administracją. Potrzebny jest więc
klimat, a tego nie ma. Przykład pierwszy z brzegu – przedsiębiorcy mają
pieniadze na lokatach, ale boją się inwestować, bo ktoś do nich przyjedzie
pytać o fakturę sprzed kilku lat o której oni już nie pamiętają. Potrzebny jest
klimat. I daletgo wydaje się, że potrzebne będzie więcej Unii Europejskiej w
Polsce, a nie mniej.