Na powrót Tuska w Lubuskiem liczyli
jedynie ci, którym nie zależy już na niczym, bo doskonale ustawili się w
samorządzie. Sposób jego powrotu był wyborem drogi na przełaj, ale czas szybko
pokaże, że nie będzie to spacerek po różach. Dzisiaj za Tuskiem spacerują
lubuscy parelamentarzyści Platformy Obywatelskiej...
![]() |
Fit. Facebook/WaldemarSlugocki |
Warszawa, Szczecin czy Gdańsk - chocholi taniec już się rozpoczął, a na wiecach Donalda Tuska jest komplet: Waldemar Sługocki, Krystyna Sibińska, Katarzyna Osos, a nawet postkomunista i były pierwszy sekretarz partii komunistycznej Władysław Komarnicki, obecnie senator pełniący obowiązki "obrońcy demokracji". Wydaje im się, że pomagają, ale w gruncie rzeczy, to podstawianie Tuskowi nogi.
Były premier rozkręca imprezę na cztery fajerki. Wziął ostry kurs na to, aby maksymalnie podzielić wyborców, ponieważ PiS i PO są dla siebie niezbędne; nie mniej niż poranna seta dla alkoholika. Wydaje się nam, że to dwie różne partie, ale czytać je trzeba wspólnie. Są jak dzień i noc, woda i ogień, czy wreszcie awers i rewers. Wojaczka z PiS-em stanowi cel politycznej aktywności dla każdego platformersa. I odwrotnie – ujadanie na Platformę jest esencją działania dla każdego rycerza „dobrej zmiany”. Życie platformertsa bez PiS, albo PiS-owca bez platformersa, to horror większy niż kaszanka dla Jehowych.
Tusk to polityk zdolny i wie, że nie ma nic do zaproponowania, a jego dawni koledzy w regionach jeszcze mniej. Dlatego mobilizuje twardy elektorat i próbuje polaryzować. W Lubuskiem najlepszym tego przykładem są cyrki wokół algorytmu i podziału środków z funduszy Unii Europejskiej. Zanane były od dawna, ale sygnał do podgrzewania atmosfery padł dopiero teraz.
Krajowe i
lubuskie boisko jest to samo, co kilka lat temu, więc ludzie Tuska mogą
„haratać w gałę”. Zmienili się jednak kibice, a za sprawą rządów i propagnady
PiS-u, niechetnie zmienią szaliki na platformerskie. "Dziś zło rządzi w
Polsce, będziemy się z nim bić" – oświadczył Tusk, potwierdzając starą jak świat
zasadę, że głównym celem skutecznego polityka jest wskazywanie wrogów. Nie
raził obfitością intelektu, nie zdradził strategii, ale niczym Urban II, wezwał
do brutalnej krucjaty.
Lubuskim sierotom
po byłym premierze odpowiada jego come back, ponieważ waląc głową w sufit
lokalności, psim swędem mogą złapać kość z lepszego stołu. Póki co, temperatura
sporów mocno wzrośnie. Trudno nie kryć zażenowania perspektywą, że wraz z
Tuskiem do lubuskiej polityki mogą wrócić dawne patologie: martwe dusze, afery
z działkami, udowadnianie, iż funkcja wojewody nie ma żadnego znaczenia, a
także traktowanie Północy regionu jak zielonogórskiej kolonii. Tu nie chodzi o
Polskę, ale towarzystwo. Nie od dziś wiadomo, że różnica pomiędzy sitwą i
kolektywem polega na tym, że dla sitwy kluczowa jest ślepa lojalność, a nie
konstruktywna skuteczność.
Mało kto w mediach krajowych zauważył, że na drugi plan zeszły kwestie ideologiczne. Nie ma spraw aborcji, praw kobiet i wszystkich tych tematów, które grzały opozycję, niczym sikającego w spodnie - przyjemność tylko dla tego, kto sika.
Bylibyśmy spokojniejsi, gdyby lubuskie struktury Platformy Obywatelskiej były dojrzalsze niż kilka lat temu. Oto spójrzmy na sprawę trzeźwym okiem: w słowach Tuska niewiele jest troski o Polskę, więcej o Platformę.
W nadziejach jego stronników
pomiędzy Nysą Łużycką a Wartą, więcej jest partyjniactwa, niż patriotyzmu.
Pewne jest, że zanim Tusk na dobre rozsiądzie się na partyjnym tronie, dawni
pretorianie z Lubuskiego wyślą mu sygnał, że stoją w gotowości. Zarabiają
krocie w marszałkowskich spółkach, ale brakuje im blichtru i poważania. Choć
sami są cieniami samych siebie, majaczą o powrocie do pierwszego szeregu.
Ktoś
dramatycznie zawoła: tylko Tusk uratuje nas przed dyktaturą PiS! Trzeba jednak
zachować spokój, bo regionalnie mamy prawo sądzić inaczej. Nie będziemy ronić
łez za pozorami wojewody Marcina Jabłońskiego, nietaktami i wpadkami jego następcy Jerzego Ostroucha, a także rechotem służb mundurowych z powodu niekompetencji wojewody Katarzyny Osos.
Największym
kapitałem lubuskiej PO jest marszałek Elżbieta Polak. Ale to nie ona rozdaje
karty, lecz partyjni bonzowie, którzy wcale nie życzą jej najlepiej. Jest
jednym z niewielu lubuskich platformersów, którym na czymś zależy. Powrót Tuska
i nadzieje jego lubuskich stronników, to szansa na wyluzowanie przez posła
Waldemara Sługockiego, który zdaje się kapitału Polak nie dostrzegać, albo
świadomie go deprecjonuje. Na to wskazuje jego nadreprezentacja na
posiedzeniach i spotkaniach samorządowych gremiów.
Na czym polega
przekleństwo partyjniactwa w regionie takim jak Lubuskie? W normalnych
warunkach marszałek Elżbieta Polak lawirowałaby pomiędzy rządzącym krajem
PiS-em, a swoją macierzystą partią. Czując na plecach partię, a także mając świadomość,
że jej przyszłe losy nie zależą od wyborców, ale od szefa Platformy
Obywatelskiej, gorliwie idzie na zwarcie. Ciężko pracuje i ma w tym zakresie
ogromne sukcesy, ale partyjny kantar utrudnia swobodę działania. Wojewoda
Dajczak zdaje się to umiejętnie rozgrywać; nie zachowuje się jak polityk z tego
regionu, ale emisariusz partii wprost z Warszawy.
Fani Tuska zapominają, że mamy inne
czasy. Także w Lubuskiem wszystko wygląda inaczej, niż w 2007 roku, gdy
Platforma Obywatelska szła na po zwycięstwo nad PiS-em. Dzisiaj nie jest tu
nieskażona rządami w Urzędzie Marszałkowskim, ale reprezentuje regionalną
władzę, której zakres wcale nie jest mniejszy niż PiS-u. Realną walutą ludzi
Tuska w Lubuskiem są zgrani geszefciarze, którym bliżej do zbioru politycznych
wyg, niż zatroskanych o Polskę patriotów. Szkopuł w tym, że na poziomie partii
wciąż mają spore wpływy, których chętnie użyją, aby znów być na powierzchni.