Koalicyjne układanki
pokazują wiele, bo są pierwszą stacją w ciągu kolejnych wyborów. Wiele mówią, także
o legendarnych obrońcach ozpozycjonistów w PRL. Zza pudru makijażu regionalnej
polityki, wyziera nieoficjalna gra politycznych bakterii. Tu nie ma dobra
publicznego, tu jest tylko interes osobisty i koteryjny...
...albo prymitywna niechęć i kompleksy szefowej PSL Jolanty Fedak, która chciałaby
postawić na głowie sprawy, które stoją na nogach. Coraz więcej osób w lubuskim PSL
ma jej już po dziurki w nosie. Jej leciwe polityczne ruchy są czymś z gatunku
kabaretu. Konia z rzędem temu, kto w stu procentach przewidzi, że zjeżdżająca
po politycznej poręczy w dół Jolanta Fedak, tym razem zahaczy o wystający
gwóźdź.
Fedak wykonuje ten sam numer co w połowie mijającej
kadencji, po odwołaniu z funkcji przewodniczącego sejmiku Czesława Fiedorowicza: nienawiść do przewyższającej ją pod każdym
względem Elżbiety Polak, zalewa jej
trzeźwe myślenie.
Ekscesy tej PSL-owskie aktywistki od młodości, są
tym większe, im upływa jej lat i dochodzi do wniosku, że nic po sobie nie
pozostawiła. Tym bardziej, że przy różnych okazjach i na wielu stanowiskach,
miała ku temu sporo możliwości. Tu, do rangi „karty przetargowej” urasta wicemarszałek Stanisław Tomczyszyn – człek zacny i uczciwy. Ma obecnie szansę, jakiej
nie miał przy marszałek Polak – szansę na to, by się skompromitować. Oczywiście
nie musi się tak stać, ale musiałby pokazać prezes Fedak miejsce w szeregu i
zagonić ją do kuchni lub nauki. Lepiej odrzucić marchewkę, zanim pojawi się
kij, a picie szampana „przed”, może skutkować sporym kacem „po”. Cztery mandaty
to sporo, ale to tylko liczba arabska, ważniejsze jest to, co za tym idzie –
sojusz z PiS-em i „Bezpartyjnymi”, byłby czymś w rodzaju „seppuku”.
Całość wywodu ma jeden cel: pokazać, że PSL to
partia ze wszech miar porządna i w Lubuskiem zasłużona oraz potrzebna, ale
romansując z PiS-em, nie tylko traci dziewictwo, lecz rozkłada nogi na
eksperymenty z obszaru określanego mianem „zboczenia”.
Koalicja Obywatelska ma więcej zmartwień. Mowa o
aspiracjach Nowoczesnej, a dokładniej – żądaniu, by ta partia miala szefa
Sejmiku Wojewódzkiego oraz członka Zarządu Województwa. To pierwsze miałoby przypaść
Jerzemu Wierchowiczowi. Na
Wierchowiczu w roli przewodniczącego sejmiku poznają się szybko wszyscy, bo
opozycyjną kartę ma piękną, ale charakter beznadziejny i w roli do której
aspiruje, nie sprawdzi się napewno. W sferze ideologicznej będzie sięgał
szczytów, ale w kwestii sejmikowej sprawności i zwykłych technikalii, okaże się
dyletantem, jakiego gremium z Podgórnej nie widziało od lat. Owszem, stanowisko
będzie zawdzięcał senatorowi Władysławowi
Komarnickiemu, który szefa PO Waldemar
Sługockiego omotał niczym oficer prowadzący kierownika budowy w DDR, ale
Północ województwa miała do zaproponowania sporo więcej – ot, choćby Mirosława Marcinkiewicza.
Tak więc, w koalicyjnych układankach jest parę „ale”.
Zaufanie pomiędzy dotychczasowymi koalicjantami ledwo zipie. Gdyby nie marszałek
Polak, nie byłoby tak spektekularnego zwycięstwa Koalicji Obywatelskiej. Szef
regionalnych struktur W. Sługocki myśli głównie o sobie, a taki wynik jego
byłej szefowej, to dla niego spory powód do zmartwień przed przyszłorocznymi wyborami
do Sejmu. Względem nowych radnych mógłby być bardziej „glamur”, ale uznał, że
lepiej pokazać iż „król” jest jeden... nawet jeśli jest nagi.
Energii nie tracą „Bezpartyjni”, którymi chwali
się Łukasz Mejza, chociaż wiadomo,
że bez popularności prezydenta Janusza
Kubickiego, nie byłoby niczego. Jego narracja o otwartości wyborców na
młodość, podczas gdy średnia wieku radnych „Bezpartyjnych” jest większa niż
Koalicji Obywatelskiej, to przysłowiowy śmiech na sali. Wszedł w buty „politruków”,
chociaż używa narracji politycznych jastrzębi. Inaczej mówiąc, góra urodziła
mysz, i gdyby nie prezydent Zielonej Góry, sukcesu by nie było. Przy „Bezpartyjnych”
cudzysłów jest celowy, bo na listach byli głównie byli działacze SLD.
Rzut oka na obóz PiS-u pokazuje, że proces „korumpowania”
potencjalych koalicjantów z PSL i „Bezpartyjnych” trwa w najlepsze. Elżbiety Rafalskiej i Marka Asta nie interesuje nic innego,
poza nowymi posadami dla działaczy dla których zabrakło na państwowym. Trudno z
powagą odbierać majaczenia eksmilicjanta z czasów komuny Marka Surmacza.
Publicznie opowiada o „patologiach” rządów marszałek Polak, podczas, gdy
patologią jest on w roli radnego wojewódzkiego z największą ilością absencji na
sesjach, które kamuflował podpisami na liście obecności. Dłużej niż pół godziny
bywał na nich od wielkiego dzwonu, chociaż jego „mądrości” mnożą się jak
purchawki po deszczu.
Sprawie nie służy dziwna postawa przewodniczącego
Sługockiego, który pozuje na męża stanu, choć jest tylko lub aż wychowankiem Bożenny Bukiewicz i E. Polak. Wszystko
wskazuje na to, że na wyborach samorządowych połamał sobie zęby, bo wyborcy
pokazali, że nie jest liderem, ale wciąż tylko „komisarzem”. Łatwo dojść do
wniosku, że ponad dwadzieścia tysięcy głosów E. Polak, to dla niego problem, a
nie powód do sukcesu.
A SLD? Ciszej nad tą trumną. Pozwólmy im w ciszy
odejść.