Przejdź do głównej zawartości

Miczał: Zgoda być może buduje ale nie rozwija

Prezydentura Jacka Wójcickiego ma swój początek tam, gdzie kończył się proces negocjowana gorzowskiego ZIT-u. Na dziś on nie ma konkurenta - czyli nie ma z kim przegrać i nie ma z kim wygrać. Radni złapali wiatr w opadłe żagle i wszyscy się fajnie uśmiechają. Problem w tym, że w tym przypadku, zgoda być może buduje, ale nie rozwija.  



Rozmowa z KATARZYNĄ MICZAŁ, animatorką społeczną i jedną z liderek Stowarzyszenia S-3.


Nad Warta: Cudne mamy to miasto, co? Jeszcze kilka lat temu nikt by się nie spodziewał, że taki trochę bezpłciowy wójt Deszczna, jako prezydent będzie miał takie sukcesy?

Katarzyna Miczał: Tak. Wszystko to dogłębnie i bardzo pozytywnie mnie porusza. Miasto jest cudne, żeby nie powiedzieć cudowne, a na dodatek ma wielki potencjał, aby być takim bardziej i mocniej. Również sukcesy zarówno Pana Prezydenta, jak i Rady Miasta są imponujące, bo przecież wymieniając te dwa filary samorządu mamy pełnię czyli komplet...

N.W.: ...nie wiem czy ty tak na poważnie, czy robisz sobie jaja.

K.M.: Ja, tak patrząc na te sukcesy, fakt ich skondensowania i częstotliwość, bo one tak idą… w zasadzie jeden po drugim, jestem kompleksowo i trwale w głębokim pokłonie. Zwłaszcza, że zarówno zawodowo, jak i towarzysko mam szerokie spectrum weryfikacji procesu przekładania się tych sukcesów na dobro ogólne czyli społeczne. Bywam więc osobą głęboko poruszoną, częściej niż rzadziej. Te wszystkie inwestycje…  


W mieście dzieje się, że aż!

N.W.: Jest ich sporo, można wymieniać bez końca: nowe centrum, mnóstwo wyremontowanych ulic, Kwadrat, a teraz jeszcze Chrobrego, centrum przesiadkowe, DK 22 i hala sportowa?

K.M.: Nie wymieniłeś tych najważniejszych: przebudowy ulicy Kostrzyńskiej czy Centrum Edukacji Zawodowej i Biznesu, ani często kontrowersyjnych społecznie rewitalizacji parków. Jest jeszcze kilka inwestycji, które można by podpiąć pod wymiar tego bezkresnego sukcesu. Bezdyskusyjnego, bo w mieście faktycznie dzieje się inwestycyjnie, że aż.

N.W.: Cczytam to tak: Katarzyna Miczał chwali prezydenturę Wójcickiego...

K.M.: Prezydentura Jacka Wójcickiego ma swój początek tam, gdzie kończył się proces negocjowana gorzowskiego ZIT-u, czyli w momencie, kiedy to miastu przyznano, jedyne takie w jego historii,  gigantyczne pieniądze.  Biorąc pod uwagę, że głównie dyskutujemy o tych właśnie inwestycjach, koncepcyjnie opracowanych w 2016 roku, to aż prosi się by zadać pytanie: „jak”, a nie „czy”... dzieje się w obszarze inwestycji? Spojrzenie, w jaki sposób te inwestycje są realizowane, zasadniczo zmienia perspektywę. Zwłaszcza, że dobijamy do drugiej połowy drugiej kadencji.

N.W.: Po co dzielić włos na czworo, pochwal proszę Wójcickiego.

K.M.:  Muszę jasno stwierdzić, że nie znam osoby dorosłej docenianej za to, że w ogóle coś robi. Jest mi ogromnie trudno zrozumieć retorykę inwestycyjnego sukcesu miasta, wiedząc kiedy te środki przyznano, na jakim poziomie odbywał się proces aplikowania o nie, jak wyglądały poszczególne procedury przetargowe mające na celu wyłonienie wykonawców oraz o innych samorządowych ZIT i „hitach”. Inną sprawą są publiczne prośby marszałek Polak o zintensyfikowanie działań pod groźbą niepodpisania umów. Klasykiem tego gatunku jest potencjalnie najbardziej miastotwórcza inwestycja w ramach ZIT, czyli Centrum Edukacji Zawodowej i Biznesu.

N.W.: To fakt, sam go poganiałem. Udało się jednak i mury idą w górę.

K.M.:  Zanim to się stało, kilka razy aneksowano umowę w aspekcie terminu realizacji.  Absolutnie nikt nie wie i nie pamięta o tym, że symboliczny pierwszy dzwonek miał zabrzmieć tam w roku 2019. Ten kilkuletni poślizg przełożył się na wzrost kosztu inwestycji o kilkanaście milionów. Można oczywiście bronić tego zmianami w obszarze rynku, ale mówimy o kilku latach, nie o kilku miesiącach czy roku. Im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej przekładało się na wzrost kosztu. Na końcu przywaliło światową epidemią. Na ostatniej sesji Rady Miasta CEZiB miał zostać formalnie powołany. Myślałam, że dowiem się czegoś o jego ofercie edukacyjnej, bo ze szczątkowych informacji wiem, że została ona mocno okrojona. Niestety. Prezydent wycofał uchwałę z porządku obrad, bowiem okazało się, że zwiera błędy.

N.W.: Czyli nie jest tak słodko, jednak?

K.M.: Wszystkie miejskie inwestycje przekładają się na mocno bezwzględną wycinkę drzewostanu. Zaznaczam, że  chociaż w swojej osobistej historii nazwana byłam ekoterrorystką, wcale nie uważam, że trzeba zmieniać bieg drogi, żeby zachować jedno drzewo. Bynajmniej. Nie jesteśmy krajem z tych wysoko rozwiniętych. Jednak wycinka połowy parku, aby postawić halę dla tysięcy widzów miejskich osiągnieć sportowych, przy systematycznym niszczeniu potencjału środowisk sportu, uważam za lekką przesadę. Wracam więc nieśmiało do pytania: Jak realizowane są miejskie inwestycje? Bardzo osobiście zależy mi na tym, by to pytanie wybrzmiało. Ponieważ myślę, że wtedy zmienimy perspektywę i odpowiedź będzie zasadniczo inna niż ta, że coś się przynajmniej dzieje. Naprawdę, mamy prawo pytać o jakość tych działań i o naszą w nich partycypację. Słowem: nie musimy zadowalać się bylejakością. Jako mieszkańcy mamy prawo wymagać więcej.


Z kim przegra Wójcicki?

N.W.: Sądzisz, że Wójcicki ma z kim przegrać nad Wartą? W ostatnich wyborach konkurenci nawet się do niego nie zbliżyli. Wydaje się, że jest w szczycie formy...

K.M.: Na dziś ta prezydentura nie ma konkurenta. Czyli nie ma z kim przegrać i nie ma z kim wygrać. Jacek Wójcicki wygrywa dziś bez wyborów. Musiałby po pijanemu przejechać niepełnosprawną zakonnicę w ciąży, żeby nie wygrać, cytując klasyka. Choć wiemy, że takie sytuacje się zdarzają. Analizując jednak potencjał polityczny miasta w perspektywie na „dziś”, szanse są marne.

N.W.: To trochę świadectwo, które wystawiają sobie gorzowscy politycy, samorządowcy i aktywiści.

K.M.: Co mam powiedzieć? Koalicja Obywatelska wysunie pewnie jakiegoś kandydata, lecz będzie to kandydat bezpieczny dla kolacji i Gorzów Plus. Pewnie kandydatkę budująca swój potencjał polityczny. PIS po raz kolejny policzy elektorat, który jest w tym rejonie Polski dość marny i wystawi kogoś na kogo zgodzi się centrala, co w żaden sposób nie przełoży się na dobry wynik. Lewicy nie ma. Nie będzie kandydata i nie będzie list do rady. Myślę, że nie będzie też „Kocham Gorzów”. Tych troje radnych, występujących pod hasłem „wstrzymam się od głosu”, pewnie się na jakiejś liście zmieści. Pewnie na liście KO lub Gorzów Plus, co w zasadzie nie stanowi różnicy.

N.W.: Czyli ma nie tylko formę, ale również dobre warunki.

K.M.: Trudno jest mi ocenić faktyczną formę Prezydenta, ponieważ jej nie znam. Pewnie nikt jej nie zna prócz bliskiego otoczenia, bo jest on postacią dość nieuczestniczącą w publicznym przekazie. Mam taki obrazek Prezydenta: miły, uśmiechnięty, ciągle młody jeszcze facet. I to mi musi wystarczyć. Do wyborów jest jeszcze trochę czasu i być może jakaś siła społeczno – polityczna się jeszcze wyłoni. Po cichu liczę na Ruch Hołowni, bo znam tych ludzi i mocno wierzę, że do tego czasu się jeszcze nie pokłócą i  nie zostaną w żaden sposób pominięci czy oszukani przez swój zarząd.

N.W.: Na swoim profilu napisałaś: „Żyję w mieście pozbawionym problemów definiujących miasto średniej wielkości. Wszystkie problemy z jakimi borykają się analogiczne w Polsce miasta mojego miasta nie dotyczą”. To wyraz zadowolenia czy sarkazm?

K.M.: Nie, no sarkazm oczywiście. Ale sprytny i ładny, ponieważ dotyczy dwóch bardzo istotnych treści w odniesieniu do miasta. Pierwsza to absolutny brak rozmowy; dyskusji dotyczącej miasta, a druga to godne najwyższego uznania przekonanie radnych i prezydenta, że skoro im samym jest dobrze i fajnie, to miasto i jego mieszkańcy również nie mają żadnych problemów.  Dyskurs, spór, ścieranie się poglądów, to koło napędowe zmian i ulepszeń.


Tu nie ma nawet do kogo mówić

N.W.: Wszystkoma być konsultowane? Oj, ja pamietam poczatki LdM-u i to była katastrofa.

K.M.: Oczywistym jest fakt, że niemożliwa jest polityka samorządu oparta na powszechnej konsultacji wszystkiego z każdym. Ale my jesteśmy w innej skrajności; w Gorzowie wszystkie decyzje podejmowane są wśród bardzo konkretnej grupy osób, a mieszkańcy są jedynie informowani o efektach procesu. To bardzo niepokojące, bowiem wyłącza poza nawias życia miasta wielu ludzi, którzy są nim żywo zainteresowani. Społecznie efekt tego jest taki, że nawet ci, którzy się buntowali i niejako na siłę próbowali mieć jakikolwiek wpływ na swoje otoczenie, dziś sobie po prostu odpuszczają. Pomijając już fakt braku dyskusji, widzę dużo gorszą sytuację - tu nawet nie ma do kogo mówić. Prezydent to pan na zdjęciu z żoną na tle zachodzącego słońca.

N.W.: Chociaż nie mają zaciśnietych warg, jak niektórzy...

K.M.: Przestań. Zastępcy raczej uśmiechnięci, ale tym z rodzaju uśmiechu, którego człowiek się trochę obawia. Urzędników to nawet nie znasz i nie wiesz jak oni wyglądają, a problemy poruszane przez radnych świadczą o wysokim stopniu egzaltacji łamanej na solidne oderwanie się od rzeczywistości. Mieszkaniec to taki ktoś oglądający przez szybę paradę sukcesu, z którą musi się zgadzać i utożsamiać, aby nie być posądzonym o frustrację. W tym przypadku, zgoda być może buduje ale nie rozwija. 

N.W.: Brak ciągłych awantur, które kiedyś były czymś naturalnym w Gorzowie, to również jakaś wartość. W końcu jesteśmy miastem średniej wielkości.

K.M.: Właśnie, wystarczy spojrzeć na Gorzów, by wyliczyć, specjalnie się na tym nie skupiając, najbardziej powszechne problemy: niskopłatne miejsca pracy, brak elit, środowisk akademickich, kultura na niższym poziomie niż w Gminie Kłodawa, służba zdrowia sprawiająca, że marzysz, żeby wyrostek robaczkowy wycięli ci w Barlinku, kamienice grożące zawaleniem, inwestycje realizowane zupełnie dla nikogo. Mogłabym tak wymieniać, bo przecież biznes lokalny i jego kondycja to też jest przestrzeń dla oratorskiego popisu, dokładnie tak, jak poziom szkolnictwa, tylko po co? Chociaż może jest po co? Skoro te problemy nie są uświadomione i nie identyfikuje się z ich powszechnością ogólnopolskiego zjawiska… Może warto się ocknąć.  Zwłaszcza, że wiele miast średniej wielkości nie tylko trafnie oceniło sytuację, ale znaleźli już rozwiązania wobec najbardziej palących problemów. Pomału przekładają je na sukces. Taka Zielona Góra na przykład albo miasto Koszalin. 


Radni poczuli silny wiatr w opadłe żagle

N.W.: Można odnieść wrażenie, że Twoim zdaniem bezsilni radni wywiesili białą flagę i postanowili się z prezydentem Wójcickim dogadać. Prawda czy fałsz, dlaczego tak myślisz?

K.M.: Nie, no żadnej białej flagi. Radni poczuli silny wiatr w dotychczas opadłe żagle! Poczuli swoją ważność i sprawczość. Chwilę im to zajęło pokumanie faktu, że im mniej będą się stawiać, tym więcej na tym ugrają. Myślę, że druga połowa pierwszej kadencji Jacka Wójcickiego była takim momentem zwrotnym dla optyki uczestników miejskiego samorządu. Wtedy to stało się jasne, że każdy głos w radzie miasta jest coś wart, a każda osoba będąca w radzie, coś przecież swoim wyborcom w programie obiecała. Zaczęła się więc taka wymiana barterowa.Zatem nie, radni nie wywiesili białej flagi. Radni poczuli się pewniej w tym układzie.

N.W.: W sumie, Twoja diagnoza jest niemal tożsama z moją: w tym mieście każdy zna każdego i wie jak to załatwić. Ty piszesz: „Warto wybierać się do Urzędu w towarzystwie radnych. Najlepiej z Koalicji Obywatelskiej, wówczas otwierają się przed mieszkańcem administracyjne ścieżki normalnie niedostępne”. Naprawdę jest aż tak źle, albo tak dobrze?

K.M.: Tak było, jest i będzie. I nie zawsze działania zmierzające do pozyskania czyjegoś poparcia są negatywne. Lobbowanie to normalna sprawa i odbywa się na każdym poziomie decyzyjnym; na każdym poziomie władzy. Sama często próbuję przekonać kogoś do swoich projektów, bo wiem, że poparcie konkretnej osoby przybliży ten projekt do realizacji. Uważam, że to jest ok. Pomiędzy lobbowaniem a załatwianiem sobie czegoś po znajomości jest ogromna różnica. A skoro już ktoś to robi, to mając odrobinę przyzwoitości, nie robi z tego fotorelacji w mediach społecznościowych. Z bardzo prostej przyczyny - może tym wkurzyć sporą grupę ludzi, którzy nie mieli okazji zrobić czegoś nie dlatego, że ich plany były gorsze lub niepotrzebne, ale dlatego, że nie kolegują się z radnym, bądź z kimś mocno postawionym w urzędzie. To jest oburzające.

 

Samorząd? Jak najdalej od sporów ideologicznych

N.W.: Skuteczność niektórych środowisk jest duża. Robert Surowiec z KO organizuje konferencję prasową, by zbierać podpisy pod uchwałą obywatelską w sprawie furgonetki spod szpitala gdzie jest wiceprezesem, a kilka godzin później furgonetka płonie...

K.M.: Widzisz związek? Bo ja tak. Ale nie sugeruję, że oni tę furgonetkę podpalili dla zwiększenia efektu wow. Twierdzę, że ta konferencja była dla kogoś rodzajem impulsu, inspiracją dla podpalenia czyjejś własności. Była przyzwoleniem. Ja nie do końca rozumiem ten temat. Nie rozumiem dążenia do polaryzacji społeczeństwa. Stawiania nas po dwóch stronach ideologicznej barykady. A już zupełnie nie rozumiem tych działań w wymiarze lokalnym.

N.W.: Czyli burza w szklance wody?

K.M.: Coraz częściej dociera do mnie fakt, że obok mnie toczy się wojna, która mnie osobiście kompletnie nie dotyczy. Dotyka jednak mojego otoczenia i bardzo angażuje je emocjonalnie. Żadna ze stron nie bierze odpowiedzialności za swoje działania nawet gdy, tak jak w tym przypadku, dochodzi do przestępstwa. Chwilę po pojawieniu się informacji o podpaleniu furgonetki ludzie zaczęli ten fakt komentować na facebooku. Większość  wyrażała aprobatę i przyzwolenie. Jedna z organizatorek tego wydarzenia jasno napisała, że ona robi „dobre rzeczy, dobrą robotę”. Dobre działania nie kończą się podpaleniami.

N.W.: Celowo zadałem pytanie o furgonetkę, ponieważ ciekawy jestem twojej opinii, na ile sprawy ideologiczne są w samorządzie ważne. Mieliśmy już projekty uchwał w sprawie Konstytucji, obrony demokracji, protestu kobiet i wiele innych.

K.M.:  Ja trochę w życiu świata widziałam i ty też. Oboje wiemy, że na całym świecie organizacje pro – life, robią tego typu wykony. Nigdzie jednak nie przypisuje się temu aż takiego znaczenia. To jeden z kolorów demokracji i wolności. Dla mnie to paleta barw ciemniejszych, a dla kogoś innego wręcz przeciwnie. Jednak podsycanie napiętych jak struny nastrojów społecznych, to już brunatne bagno. I to jeszcze pod płaszczykiem działań obywatelskich. Uważam, że samorząd powinien stać jak najdalej od sporów ideologicznych, bowiem one dzielą mieszkańców.


Jestem lewicowym dinozaurem

N.W.: Generalnie jesteś postrzegana jako osoba bliska lewicy – da się tak Ciebie definiować?

K.M.: Jestem lewicowym dinozaurem z nieaktualną legitymacją SLD. Kompletnie pogubionym gdzieś pomiędzy SLD, „Wiosną” a RAZEM. Z rozkoszą wróciłabym do dni, gdy za najniższą krajową, nosiłam teczki za różnymi ludźmi z Sojuszu. Naprawdę. No ale to się nie wróci. Lewica od lat nie jest w najlepszej formie. Oni tworzą sobie problemy, których sami nie potrafią później rozwiązać. Gdzieś pomiędzy akademicką dyskusją a wrzaskami na ulicach, zgubił im się człowiek i jego prawdziwe problemy.

N.W.: Na co dzień zajmujesz się ekonomią społeczną, integrujesz środowiska ukraińskie w Gorzowie i wspierasz najsłabszych. Nie da się na tym ulepić wyborczego kapitału. Co Cię motywuje i co chcesz osiągnąć?

K.M.: Nie wiem jak Ty na to patrzysz, ale ja uważam, że wręcz przeciwnie. Im większa jest liczba środowisk, w których się obracasz, tym lepsza perspektywa dobrego wyniku. Ja nie jestem społecznikiem, wykonuję pracę, którą ludzie identyfikują z działalnością społeczną, ale to jest praca. Taka na etacie, za który mam płacone. Fakt, jestem w nią bardzo zaangażowana i wiele rzeczy robię, choć wcale nie muszę. Ale ciągle żaden ze mnie społecznik.

N.W.: Wielu tak cię jednak postrzega.

K.M.: Wcześniej, zanim zostałam animatorem zawodowo, podejmowałam działania społeczne. Wtedy wiele osób zarzucało mi intencje polityczne, choć takich nie miałam. Dziś, kiedy dojrzałam do politycznych ambicji, siedzę w pudełku z napisem „społecznik”. I tu jest pojawia się pewna bariera - nie mam możliwości przekazu innych treści. Natomiast problemem na pewno nie jest sama działalność. Gdyż ta, może tylko procentować. To jest bardzo prosty mechanizm, który zrozumiały również partie polityczne. Cały Ruch Hołowni jest na tym osadzony. Spójrz na nasze podwórko, Koalicja Obywatelska skradła trochę tożsamości społecznym komitetom, dlatego, że mocno weszła w sfery im przypisane. Wspierają wybranych liderów lokalnych, uczestniczą w społecznych inicjatywach, trochę oszukują, że sami takie tworzą i realizują. Oczywiście, że mnie to irytuje, ale nie mogę tego krytykować bo być może będzie tak, że sama będę swoje doświadczenie społeczne wykorzystywać w walce wyborczej. Mam tylko nadzieję, że będę ciut bardziej wiarygodna.


Wielu ludzi sobie odpuściło

N.W.: Ambitnie i świeżo. Tak kiedyś brzmieli Ludzie dla Miasta z Martą Bejnarowicz i Aliną Czyżewską. Dzisiaj... No właśnie, co się stało z głosem ludzi, którzy nie są w partiach politycznych i wsród tak zwanych „dobrze ułożonych w mieście”?

K.M.: Serio? Tak brzmię? Nie, absolutnie nie. Gdybym nie znała historii LDM powiedziałabym, że ich retoryka była mieszanką  naiwności i patosu, doprawioną wielkomiejską ideologią i absolutną wiarą we własną niezłomność. Ale to chyba nie było takie proste. Tam dość wcześnie zaczęły się personalne przepychanki, a ilość samozwańczych liderów mocno osłabiała strukturę. Nie mam o sobie samej, aż tak wielkiego mniemania i nie mam specjalnie rewolucyjnych pomysłów. Jedyny pomysł, jaki mam na miasto, to robota. Przede wszystkim w obszarze potencjału społecznego, aby zapełnić te hale sportowe i deptak, i żeby CEZiB nie był wielką, pustawą zawodówką.

N.W.: Ambitnie. Co boli cię najbardziej w mieście, jakiś przykład, inny niż te wjuż wymienione?

K.M.: Bolą mnie te puste inwestycje AWF tuż przy Askanie. Te piękne, wiecznie zamknięte przestrzenie, gdzie nie ma nawet powiewu życia.  To jest symbol miasta i efekt dotychczasowych pomysłów na miasto. Pytałeś przed chwilą o głos ludu… A ile można krzyczeć? Faktycznie był taki moment mocnej, społecznej mobilizacji, podsyconej wygranymi przez komitet obywatelski wyborami. Ale on nie trwał długo, bowiem ludzie zostali ośmieszeni, a ich głos zdewaluowany. Ktoś, kto naprawdę zajmuje się PR w mieście, bardzo skutecznie się nie cackał. W przestrzeń poleciały dość obraźliwe sformułowania: frustraci, pieniacze, ekoterroryści, hamulcowi.

N.W.: Wiesz, jak ktoś wchodzi do polityki, która nie jest anielskim chórem, to musi się liczyć z tym, że zostanie ubrudzony.

K.M.: Przestań, tak nie musi być. Popatrz z perspektywy zwykłego społecznika. Jeśli jesteś takim sobie zwykłym, ale myślącym człowiekiem i czytasz o sobie takie słowa w lokalnej prasie, to szybko sobie przypominasz, że właśnie próbujesz zapisać dzieciaka do przedszkola, a kuzynka pracuje w urzędzie i spokojnie mogą was powiązać. Następnym razem będziesz się zastanawiał czy chce ci się zabierać głos. Albo dopada cię zniechęcenie gdy widzisz, że coś jest robione totalnie nie tak - ktoś jawnie łamie prawo na przykład. Myślisz, że masz taką bombę, że już naprawdę nie mogą cię zlekceważyć. Ale lekceważą cię i nie dzieje się nic. To nie zachęca. Znam ludzi, którzy przez to, że niepotrzebnie otwierali usta, przez wiele miesięcy nie mogli znaleźć pracy. Większość zaangażowanych w sprawy miasta osobowości spoza układu, po prostu sobie odpuściło i zajęło się własnym życiem. To wielka strata.  Łatwiej rozniecić ogień, niż ponownie odpalić ten, który zgasł.


Chcę władzy i nie wstydzę się do tego przyznać

N.W.: Chciałabyś mieć większy wpływ na sprawy w mieście?

K.M.: Chcę mieć wpływ na miasto i chcę być jego częścią sprawczą. Przekroczyłam etap, kiedy to wstyd mi było przyznać, że chcę władzy. Chęć władzy, polityka i to wszystko, co się z nią wiąże, mają dla wielu zabarwienie pejoratywne. Jeśli przedefiniujemy te zjawiska i uznamy, że władza to tak naprawdę możliwość podejmowania decyzji, a w połączeniu z pracą i jakimś normalnym ludzkim systemem wartości, może przynieś wiele oczekiwanych i potrzebnych zmian, to mniej człowiekowi niezręcznie się przyznać, że chce tej władzy.

N.W.: Polityka?

K.M.: Przez wiele lat wydawało mi się, że samorząd, zwłaszcza ten średnio miejski, mało ma z polityką wspólnego. To, jak bardzo się myliłam pokazały mi ostatnie wybory samorządowe i wszystko to, czego codziennie jestem świadkiem w sferze publicznej. Wszędzie jest jakaś polityka. W każdej firmie czy instytucji, ktoś realizuje swoją politykę. Są strefy wpływów; decydujący i ci, którzy muszą się dostosować. Wszędzie są jakieś układy i powiązania. Ważne jest niedoprowadzanie do patologii i żeby nie wykluczać ludzi. Mówię więc jasno: moim celem jest posiadanie wpływu na moje otoczenie, a motywacją - wyjątkowo słabej jakości miejska rzeczywistość.  

N.W.: Myślisz, że po jakimś czasie nie będziesz taka sama jak inni: kiedyś młodzi platformersi, potem Ludzie dla Miasta, a ostatnio, to już nikomu się nawet nie chce...

K.M.: Taką poukładaną, grubawą kotką zalegającą w strefie komfortu? Nie, ja co najwyżej mogę być grubawa. To jest kwestia temperamentu, ja nawet nie za długo potrafię siedzieć w jednym miejscu.  Poza tym, nie odnoszę wrażenia, że ludziom się nie chce. Im się bardzo chce! Tylko nie tego, co można przełożyć na dobro miasta.

N.W.: Nie do końca rozumiem. Czyli ludzie są aktywni, ale nie w obszarach, które są ważne dla miasta. Trochę inaczej wygląda to w mediach społecznościowych. Tam widać, że się jednak sporo dzieje.

K.M.: No właśnie. Myślę, że utrzymywanie tej zgody, tego wizerunku sukcesu, przy jednoczesnym staraniu się zachowanie identyfikacji nazwiska czy nazwy szyldu, musi pożerać masę energii i mocno angażować. Kampania wyborcza zaczyna się rankiem po otrzymaniu wyników i zadaje mi się, że każdy uczestnik tego spektaklu dobrze o tym wie i stara się w ten czy inny sposób sprostać temu wyzwaniu. W ciszy gabinetu albo na festynie osiedlowym, jest to bardzo angażujące. Tam się kotłuje i wrze ale nie znajdziesz o tym fotorelacji na fejsie.


Łączy nas przyszłość

N.W.: I dlatego współtworzysz m.in. z Jackiem Bachalskim, Grzegorzem Witkowskim oraz Tomaszem Możejko nowe stowarzyszenie; żeby coś zmienić?

K.M.: Jeśli pytasz o Stowarzyszenie S-3, to nie jest jedyna organizacja w której jestem zaangazowana. Jest ich kilka, z czego jedno w Głuszycy w Górach Sowich, a inne to stowarzyszenie Don Vasyla, które corocznie organizuje Festiwal Romów w Ciechocinku. Jestem zaangazowana w wielu stowarzyszeniach, to naturalne dla osoby działaj,ącej w trzecim sektorze.  Ale to prawda, moja rola w S-3 jest jeszcze inna. To młoda organzacja, ale mamy już wiele zaangażowanych osób i już na tym etapie widać, że będzie to samonakręcająca się maszyna aktywności społeczno-politycznej. I to polityczne zabarwienie jest tym, czego szukałam od dawna.

N.W.: Są przecież partie?

K.M.: Ala ta formuła, mam na myśli stowarzyszenie S-3, zresztą bardzo otwarta na wszystkich, jest tą najbardziej mi odpowiadającą. Pracujemy od kwietnia, mamy więcej pomysłów, niż czasu i możliwości ich zrealizowania, ale to mnie właśnie nakręca. Dochodzą do nas nowi ludzie z różnych miast w regionie i aż miło się patrzy na to, że ta oferta trafia na właściwą glebę. Takiego entuzjazmu i takiej ilości osób deklarujących aktywność, to ja nie widziałam już dawno.

N.W.: Przyjdzie czas, ze partie będą zazdrosne i zaczną podpierać najlepszych.

K.M.: Dobrze wiesz, że ani ja, ani nikt z tego projekt, nie ma takich obaw. Przede wszystkim dlatege, że z naszych doświadczeń wynika, że naprawdę nie trzeba być partyjnym liderem, by postąpić wbrew wcześniejszym ustaleniom czy planom. Wiemy, że taka sytuacja może się wydarzyć w każdej inicjatywie. Jesteśmy inteligentni, a zatem wiemy, jakie wyzwania niesie ze sobą aktywność publiczna. Samorząd, ale też mieszkańcy, nie potrzebują w regionie partii ani naiwnych „ideowych” działaczy. Potrzebą wyborców jest propozycja środka, bez skrajności. Pracujemy nad tym i idzie nam dobrze. Łączy nas przyszłość - miasta i regionu.



Popularne posty z tego bloga

Wójcicki czy Wilczewski?

Pozornie, gorzowianie mają ciężki orzech do zgryzienia: Wójcicki czy Wilczewski? Pierwszy ma zasługi i dokonania, za drugim stoi potężny aparat partyjny Platformy Obywatelskiej. Ci ostatni są wyjątkowo silni, bo umocnieni dobrym wynikiem do Rady Miasta. Tak zdecydowali wyborcy. Co jednak, gdyby zdecydowali również o tym, aby Platforma Obywatelska miała nie tylko większość rajcowskich głosów, ale także własnego prezydenta? Nie chcę straszyć, ale wyobraźmy sobie, jaki skok jakościowy musielibyśmy przeżyć. Dziesiątki partyjnych działaczy i jeszcze większa liczba interesariuszy, czają się już za rogiem. Jak ktoś nie wie, co partie polityczne robią z dobrem publicznym, niech przeanalizuje wykony PiS-u w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, a także „dokonania” PO w Lubuskim Urzędzie Marszałkowskim i podległych mu spółkach.  Pod pretekstem wnoszenia nowych standardów, obserwowalibyśmy implementację starych patologii.  Nie piszę tego, aby stawać po stronie jednej partii i być przeciw ...

Sukces Rafalskiej i początek końca Polak

Z trudem szukać w regionalnych mediach informacji o tym, że największą porażkę w wyborach do Parlamentu Europejskiego poniosła była marszałek województwa, a obecnie posłanka KO, Elżbieta Polak. Jej gwiazda już zgasła, to oczywiste. Elżbieta Polak miała być lokomotywą, okazała się odważnikiem, który – szczególnie w północnej części województwa lubuskiego, mocno Koalicji Europejskiej zaszkodził. Jej wynik w wyborach do Sejmu w 2023 roku -   78 475 głosów, mocno rozochocił liderów partii, którzy uznali, że da radę i zdobędzie dla niej mandat w wyborach europejskich. Miała być nawozem pod polityczną uprawę, lecz nic dobrego z tego nie wyrosło. Marne 42 931 głosów to i tak dużo, ale zbyt mało, aby marzyć o przeżyciu w środowisku, gdzie każdy pragnie jej marginalizacji. W sensie politycznym w województwie lubuskim, była marszałek przedstawia już tylko „wartość śmieciową”: nie pełni żadnych funkcji, nie jest traktowana poważnie, jest gumkowana z partii oraz działalności wład...

Śnięte ryby i śpiący politycy. O co chodzi z tą Odrą?

  Dzisiaj nie ma już politycznego zapotrzebowania na zajmowanie się Odrą. Śnięte ryby płyną po niemieckiej stronie w najlepsze, ale w Polsce mało kogo to interesuje. Już w czasie katastrofy ekologicznej na rzece w 2022 roku, interes Niemiec i głos tamtejszego rządu, były dla polityków Koalicji Obywatelskiej ważniejsze, niż interesy Polski Niemal dwa lata temu setki ton martwych ryb pojawiły się w Odrze. Zachowanie ówczesnej opozycji przypominało zabawę w rzecznym mule. Obrzucali nim rządzących i służby środowiskowe. E fektowna walka polityczna w sprawie Odry, stała się dla polityków ważniejsza, niż realna współpraca w tym obszarze. - To jednak prawda. Axel Vogel, minister rolnictwa i środowiska landu Brandenburgia w bezpośredniej rozmowie ze mną potwierdził, że stężenie rtęci w Odrze było tak wysokie, że nie można było określić skali ogłosiła wtedy Elżbieta Polak , ówczesna marszałek województwa lubuskiego, a dzisiaj posłanka KO. Akcja była skoordynowana, a politycy tej partii jesz...