Twitter i Facebook
zablokował konta prezydenta USA. Sprawa jest bez precedensu i tylko pozornie
nie ma znaczenia dla mieszkańców Lądka, Londynu lub Gorzowa. To fatalna
wiadomość dla wolności słowa.
Ktoś powie, że właściciele medialnych korporacji zrobili dobrze, ponieważ Donald Trump podjudzał do złego. Nie jest to przekonywujące i wygląda tak, jakby heretycy wstąpili na ambonę, po czym zaczęli perorować, jak wielkimi są obrońcami demokracji.
Otóż, po pierwsze, nie chodzi stosunek do ustępującego
prezydenta Trumpa. Po drugie, przy ocenie decyzji Twittera i Facebooka, warto
słuchać osób, które wykraczają poza własną bańkę informacyjną. Akceptując takie
praktyki, kręcimy sznur na własną szyję. Waga tej sprawy jest wyjątkowa, a
trend bardzo niebezpieczny, bo mówimy o podmiotach będących monopolistami.
To zagrożenie dla całej przestrzeni publicznej: dzisiaj w USA, a jutro wszędzie indziej. Może to dotyczyć fanatycznych zwolenników PiS-u, ale również aktywistów z kręgu opozycji totalnej. Mylą się ci, którzy zablokowaniu kont Trumpa klaszczą dwoma płetwami, jak foczka.
Nie poddaję się urokowi spiskowych
teorii, ale mam dostatecznie dużo wyobraźni, by przewidzieć, że teraz nic już
nie będzie takie samo, a życie napisze własny scenariusz. Jaki? Mniej więcej
ten z ponadczasowego „Roku 1984” George’a Orwella, gdzie Winston Smith pracował
w Ministerstwie Prawdy, przerabiając treści zgodnie z oczekiwaniami nowomowy:
zmieniał tytuły i niszczył teksty nieprawomyślne, by nikt ich nie przeczytał.
A miało być tak pięknie. Politycy już dawno nauczyli się ogrywać media głównego nurtu, umiejętnie wykorzystując te społecznościowe. Portale pozwalały ominąć z przekazem media tradycyjne, które w Polsce są wyjątkowo upolitycznione oraz służące określonym środowiskom. Byliśmy przekonani, że w tym idealnym świecie, nikt już nie będzie nam mówił, co mamy czytać, słuchać i oglądać. Tymczasem, pod auspicjami szlachetnych intencji, zaserwowano nam zatęchłą podróbkę demokracji.
Już dzisiaj wszystkim rządzą algorytmy, które w nierówny sposób
dystrybują informacje, ale na to się godziliśmy. Pogodziliśmy się, że z
kopytami w nasze życie wkroczyły nowoczesne technologie oraz sztuczna
inteligencja.
Bardziej od świata algorytmów, boję się pozoru wolnej woli, wolności słowa
i swobody wyrażania opinii. Tak wiele mówi się i pisze o demokracji. Ateńska
agora nie była miejscem dla wybranych, nikt i nikomu dostępu do niej nie
blokował. Wszelkie sukcesy Greków nie były efektem jednomyślnej narracji,
wzajemnego szacunku i sympatii, ale konsekwencją brutalnych sporów. Gdyby
Sokrates nie miał wstępu na agorę, nie zostałby niesłusznie skazany. Gdyby nie
został skazany, nie byłoby Platońskiej „Obrony Sokratesa” – dzieła ze wszech
miar wybitnego.
Liczba nieprawdziwych informacji na portalach społecznościowych jest
ogromna, a ich jakość oscyluje wokół poziomów bardzo niskich. Tym się jednak
Facebook i Twitter nie przejmuje, bo odbiorcy są zaledwie towarem, choć wydaje
im się, że jest inaczej. To oczywiście odbija się na nich czkawką, szczególnie
wtedy, gdy uważają się za oczytanych. Każdy ma taką agorę na jaką zasłużył.
Wydarzenia ostatnich dni piszą nowy rozdział w dziedzinie wolności wyrażania
opinii oraz poglądów. W tym zamieszaniu i słusznej niechęci do słabego końca
prezydentury Trumpa, mogą nam umknąć wartości o wiele ważniejsze niż werbalna
estetyka. W obronie tej ostatniej, niektórzy okazali się finezyjni jak młócka
cepem.