Jednym z najżywotniejszych
problemów zielonogórskich dziennikarzy „Gazety Wyborczej” jest prezydent Janusz
Kubicki. Stał się ich czarnym bohaterem. Dzieje się tak od czasu, gdy omal nie
doprowadził do zmian w zarządzie województwa. Pól konfliktu jest więcej, ale ta
sprawa jest kluczowa.
Nie, żeby ta gazeta mogła Januszowi Kubickiemu cokolwiek zrobić; problemem jest to, że może mu skoczyć. Wiem, temat nie jest emocjonujący. Będzie więc tylko kilka linijek, choć publicystyka tej gazety to studnia bez dna. Niestety od jakiegoś czasu więcej jest dna, niż studni – w dobrych czasach można z niej było czerpać wiedzę oraz mądrość. Dziś mamy bieda newsy i jeszcze skromniejszą publicystykę.
Część problemu polega na tym, że gazeta mocno opowiedziała się politycznie:
partyjnie – za Platformą Obywatelską, a personalnie – za marszałek Elżbietą Polak i w kontrze do
człowieka, który zasiada w fotelu na który jej nie wybrano. Szczerze, to mam
wrażenie deja vu, podobnie postępowali dziennikarze tej gazety wobec byłego
prezydenta Gorzowa Tadeusza Jędrzejczaka.
Tak wtedy nad Wartą, jak dzisiaj w Winnym Grodzie, grali role „napisane” przez polityków
Platformy Obywatelskiej.
Niektórzy uważają, że dostają wprost gotowe teksty. Ja w to nie wierzę, to
byłoby zbyt proste i nazbyt cyniczne, a ja wierzę w wolne oraz niezależne
dziennikarstwo. Oni czytają w myślach swoich nieformalnych „mocodawców” bez
prymitywnego „wicie, rozumicie”. Cała sytuacja pokazuje pewną regułę ogólniejszą: im
więcej krytykują, tym są mniej słyszalni. Czarny scenariusz jest taki, że tego
głosu nikt nie będzie chciał słuchać, a to dla polskiego dziennikarstwa dobre
nie będzie.
Skąd ten felieton? Bycie osobą publiczną, to nie jest spacerek po różach, łatwo w coś wdepnąć
lub czymś oberwać. Z medialnego pubktu widzenia, to podróż po kręgach Dantego –
nic fajnego i przyjemnego. Politycy oraz samorządowcy muszą być tego świadomi. Co
innego, gdy krytyka jest permanentna, prymitywna i jednostronna, a przy tym
bezkrytyczna wobec „mocodawców”, którzy powodów do zaintereowania ze strony
wolnych mediów dostarczają bez liku.
Idą wybory i lepiej już nie będzie, a zielonogórska „Gazeta” woli nakręcać
wyborczy zegarek siekierą. Tym samym stworzyła nowy rodzaj relacji dziennikarzy
z czytelnikami: uważa ich za kompletnych cymbałów, którzy nie widzą, że sprawy
w mieście mają się dobrze. Są przekonani, że wystarczy napisać cokolwiek w
stylu „Janusz Kubicki...”, to i
tamto, a czytelnicy kupią każdy opublikowany idiotyzm. Gołym okiem widać, że
dawni czytelnicy gazety - nawet lubuscy entuzjaści Platformy Obywatelskiej,
rewanżują się podobnym myśleniem o dziennikarzach tej redakcji: widzą ich
nieustanną rozmowę rekrutacyjną, której efektem jest wypisywanie dyrdymałów,
które są obraźliwe nawet dla ludzi cofniętych w rozwoju o lata istnienia „Gazety
Wyborczej”. Statystyki nie kłamią.
Trend idzie jednak z Warszawy i spływa do redakcji regionalnych. Każdy, kto
ma odrobinę oleju w głowie, wie, że jeśli ów redakcja chce pomóc lubuskiej PO
wygrać wybory w Zielonej Górze, to powinna spuścić z tonu. Ciągłe walenie cepem
w prezydenta Kubickiego, to metoda zdartej płyty. Złote czasy, gdy dziennikarze
tej zasłużonej dla regionu redakcji mogli kreować polityczną rzeczywistość,
bezpowrotnie minęły – nie te czasy, nie te statystyki i chyba już nie te pióra.
Sednem dziennikarstwa jest to, by nie służyło politykom – bo polityce służyć
będzie zawsze; taki mamy klimat.
Smutny wniosek, jaki można wysnuć z lektury regionalnej „Gazety Wyborczej”
w ostatnim roku, jest niestety taki, że gazeta w której wielokrotnie
publikowałem, a nawet wygrywałem publicystyczne konkursy, stała się medium
partyjnym – w większym stopniu, niż media marszałkowskie.