
Nie będzie to zadanie łatwe, gdy w społeczeństwie dominuje wykreowana przez media i bystrych polityków atmosfera nagonki na Kościół. Nagonki, która nie ma nic wspólnego z wojną religijną, ale jest raczej przedsionkiem do tego, co już wiele lat temu wydarzyło się we Francji czy Hiszpanii: powrotu do źródeł, gdzie wiara i religijność przeżywane są bardzo indywidualnie, choć we wspólnocie, ale nie pod dyktando przywódców religijnych. Żyjemy w czasach w których Kościół, kierowany przez mężczyzn w bizantyjskich szatach, ze złotymi pierścieniami na palcach, dziwnymi mitrami oraz pastorałami rodem z wieków średnich, nie jest autentyczny, a gdy na jaw wychodzą grzeszki, staje się wręcz karykaturalny. Nie chodzi o to, że przedstawiciele Kościoła - jak chciałby tego
Janusz Palikot czy niektóre media - nie mają prawa do błędów, grzechów, a nawet największych świństw. Jesteśmy tylko ludźmi i - jak powtarzał znany mieszkańcom Gorzowa ks.
Henryk Grządko - "
Rzeczą ludzką jest grzeszyć, rzeczą Bożą powstawać, ale diabelską trwać w błędzie". Gdyby to odnieść do najnowszych przekazów medialnych o "nośnej" ostatnio apostazji, której motywacją są podobno "
grzechy ludzi Kościoła", to do grzechu miał prawo nawet oskarżony o homoseksualizm abp.
Juliusz Peatz. Oczami wyobraźni widzę jak wiele korzyści i "kamienia węgielnego" przyniosłoby Kościołowi szczere wyznanie hierarchy: "
Tak, to wszystko prawda. Zgrzeszyłem i przepraszam". Tymczasem mamy kontratak instytucji, która już dawno przestała być wspólnotą, a dla większości Polaków jest jedynie rodzinną tradycją, spełnieniem potrzeby przynależności czy wreszcie przyzwyczajeniem lub zaspokojeniem "
instynktu stadnego". I tu powrót do tematu apostazji. Można wypisać się z Kościoła, uważam to za taką samą czynność jak zmiana miejsca zamieszkania, bo Kościół to twór ludzki i semantyka o "
piotrowych kluczach" czy "
sukcesji apostolskiej", nie zmienią tego iż ...WIARA NIE POCHODZI Z UCZYNKÓW! Tak więc przybicie głupowatej kartki do drzwi kościoła, czy ogłoszenie apostazji w mediach, nie załatwia dosłownie niczego. Wiara jest w sercu i umyśle, a nie w werbalnych deklaracjach czy parafialnych aktach. Wiem, te słowa wywołają wiele emocji i komentarzy. Znów będę odbierał dziwne telefony od moich dawnych duszpasterzy. Ale wiem też, że w życiu nie chodzi o to, by siedzieć cicho tylko dlatego, że inni będą krzywo patrzeć. Szkoda, że tak nie pomyśleli wszyscy ci, którzy owczym pędem poszli za palikotowskim heppeningiem pt. "
Apostazja dla każdego", myląc imprezę "Wolnych Konopii" lub Stowarzyszenia na Rzecz Aborcji z wyznaniem wiary. Przecież swojej religijności i wiary nie można ograniczyć jedynie do pustych gestów, które - bez wewnętrznego przeżywania - nic nie znaczą i są przysłowiową "szopką". Tak samo udział w religijnych ceremoniach jest stratą czasu i bezsensownym "pajacowaniem", jak też dokonywanie aktu apostacji pod publiczkę - jeśli za tym wszystkim nie idzie coś głębszego, czego publicznie wyrazić się po prostu nie da. Dlaczego ? Bo, z jednej strony - idąc za
Thomasem Merthonem - nikt z nas nie jest samotną wyspą, ale z drugiej strony, wiara lub niewiara w Boga, odbywa się na takim poziomie refleksyjności, że przy autentycznym przeżywaniu tych stanów, bez wątpienia jesteśmy samotną wyspą. Tak więc polityczny cyrk z podpisywaniem i wywieszaniem na drzwiach przeróżnych manifestów, ma się nijak do tego, czym jest wiara. Podobnie z literalnym i konsekwentnym przywiązywaniem się do instytucji Kościoła, której nie założył Bóg, ale ludzie. Nie zmieni tego nawet najbardziej profesorska lub "nieomylna" interpretacja Nowego Testamentu w zakresie konstatacji typu: "
Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie". Gdyby przyjąć ją literalnie - najpierw uznając iż Lewi Mateusz rzeczywiście był apostołem - to trzeba przyjąć również oficjalną doktrynę Kościoła jako nieomylną. Również tą, którą w 1866 roku wyłożyło Święte Oficjum na pytanie wikariusza apostolskiego w Etiopii, stwierdzając iż "niewolnictwo jest zgodne z prawem naturalnym". Czyli co, odrzucić Kościół ? Nie, bo jest instytucją ważną, potrzebną i niezwykle zasłuzoną - nie zapominajmy o milionach którym pomógł - ale też nie przedkładać Kościoła, jego przedstawicieli oraz organizowanych nabożeństw ponad to, co najważniejsze: autentyczną oraz indywidualną wiarę. Zawsze powtarzam, bywa tak iż lepiej zjeść wspólnotowy obiad z rodziną - myśląc o wzajemnym szacunku i wzajemnej miłości - niż zrezygnować z niego, aby pójść na nabożeństwo, które utwierdzi nas w przekonaniu, że "jesteśmy lepsi". Lepiej spotkać się ze znajomymi myśląc i rozmawiając o Bogu, niż spotkać się w budynku w którym wszyscy będą myśleć o wszystkim, ale nie o Bogu. Reasumując: wyświęceni dzisiaj w Gorzowie kapłani nie będą mieli łatwo. Kościół nie ma już monopolu na sprawy duchowe, a sutanna robi wrażenie tylko na rodzicach i znajomych kleryków. Skończył się ludowy supermarket z sakramentami oraz duchowymi usługami, a zaczyna się czas zindywidualizowanego kontaktu z Bogiem. Kapłan może w tym pomagać, ale jeśli nie umie, to niech nie przeszkadza, bo może wszystko spieprzyć...