Poseł Elżbieta Polak w polityce ogólnopolskiej, bez zespołu lizusów, fotografów i obsługi prasowej, jest jak Don Kichot bez Sancho Pansy. Najlepsze karty już rozdano. Został tylko fotel wojewody lubuskiego, ale to wiąże się z rezygnacją z mandatu.
Fot. Facebook/Elżbieta Polak |
Była marszałkini utknęła w martwym punkcie, jak szyszka w tyłku – liderzy PO nie wiedzą, czy wepchnąć ją do środka tj. do rządu, czy jednak wyjąć na zewnątrz i niech sobie radzi. Już witała się z gąską, ale nie tym razem. Nie będzie szofera. Zostaje samolot z Babimostu, pociąg z Zielonej Góry lub kombinowanie rzeką, ale pod prąd. Flisaków u nas nie ma, co najwyżej wędkarze, ale kto chciałby płynąć rzeką w której pełno rtęci.
Myślała, że po wejściu do Sejmu, jej kariera będzie sprintem, okazuje się, że
może liczyć co najwyżej na maraton. Wielu uwierzyło, całkiem nie na żarty, że
zostanie ministrem, wiceministrem lub chociażby kimś. Została posłem, czyli
jednak coś. Szybko okazało się, że jej akcje znaczą tyle, co Klaudii Jachiry,
Aleksandry Wiśniewskiej lub Michała Kołodziejczaka, albo innych, nie mniej
obciachowych parlamentarzystów. To nie jest pierwsza liga. Nie o tym marzyła i
nie tego oczekiwała. Cóż, w krainie ślepców królem jest jednooki.
Do niedzieli miał być figurant, w poniedziałek mówi się już o figurze. Polak ma całkiem niezłą, nawet jak na swój wiek, ale to nie byłby jej wybór, lecz efekt braku wyboru. Najzabawniejsze jest to, że nie chodzi o idee, plany i strategie, ale brak komfortu pracy. Polak paliła się do polityki krajowej, ale bez zaciągania. Teraz przeszkadza jej dym, to znaczy brak zainteresowania dymami, które uwielbia robić. Taki mamy klimat.