Kadry rządów Prawa i Sprawiedliwości w Lubuskiem mają twarz „Towarzysza Szmaciaka” i „Nikosia Dyzmy”. Nigdy dotąd lubuscy
politycy w dziedzinie kumoterstwa i zawłaszczania państwa, nie byli jeszcze w
rankingach tak wysoko, jak ma to miejsce w okresie obecnych rządów „dobrej zmiany”. Dostrzegł to nawet „Puls Biznesu”, który przygotował „Listę
1000” na której znalazły się nazwiska tysiąca osób, które otrzymały publiczne
posady tylko dlatego, że należą do PiS-u. Instytucje publiczne w Lubuskiem
jeszcze nigdy nie były w takich opałach jak obecnie.Doświadczenie przestało już
być warunkiem koniecznym dla dyrektora, prezesa lub kierownika ważnej
agencji...
... bo głównym
kreterium jest przede wszystkim lojalność oraz przynależność do Prawa i
Sprawiedliwości.
Dziennikarzom
sprawa umknęła, ale to żadna nowość, bo nie od dziś wiadomo, że zanim na dobre
przerazili się skalą PiS-owskiego partyjniactwa w Lubuskiem, już stali się w
zdecydowanej większości jego beneficjentami. Wystarczy posłuchać Radia Zachód i
Radia Gorzów, a poprawić TVP Gorzów i niektórymi gorzowskimi portalami
internetowymi, by dojść do wniosku, że jeśli „redaktorzy” nie weszli jeszcze „rycerzom
dobrej zmiany” w tyłki całkowicie, to bliscy są w tym względzie rekordu
Guinessa.
Publikacja
w Lubuskiem nie została nawet zauważona, a politycy na co dzień lubiący chwalić
się swoją obecnością w ogólnopolskich mediach, tym razem postanowili być
skromni. Szkoda, bo znalazło się tam wielu lubuskich polityków oraz osób mniej
znanych: od Marka Surmacza, Sebastiana Pieńkowskiego i Andrzeja Rochmińskiego, przez
małżeństwo Ewę i Mirosława Rawa, a na Bogdanie Trzpisie, Zenonie Fabianowiczu, Bogdanie
Bakalarzu i wielu innych, kończąc.
Każdy
chciałby „kręcić lody” na publicznym
i bez ponoszenia osobistej odpowiedzialności finansowej, obracać pieniędzmi
podatników, czyniąc się przy tym „hojnym
darczyńcą” dla rolników, przedsiębiorców, konsumentów, czy rodzin. Problem
w tym, że ludzie z „Listy 1000” nie wygrali trudnych konkursów – prezentując podczas
rekrutacyjnej procedury swoje ponadprzecietne doświadczenia – ale dostali
posady tylko z jednego powodu: bo byli i są lojalni oraz należą do PiS-u.
Z
wyjątkiem Krzysztofa Kielca z
K-SSSE, nie reprezentują sobą wiele, a w niektórych przypadkach potwierdzają
wręcz tezę, że są „Towarzyszami
Szmaciakami”, którzy gorliwie realizują swój własny życiowy plan, który w
formie oryginalnego manifestu wygłosił podczas bankietu Nikoś Dyzma: „Trzeba się
nawpierda...ć, zanim nas wypier...ą!”.
Tak, nowe
lubuskie „elity” Prawa i
Sprawiedliwości – takie w postaci szefów WIIH Jana Kaźmierczaka i Krystiana
Norka, dyrektora ZUS-u Dariusza
Obiegło, prezesa Elektrociepłowni M. Rawy, dyrektora ANR Sebastiana
Pieńkowskiego czy szefa Telewizji Gorzów Roberta
Jałowego – oraz wielu innych w powiatowych strukturach różnych agencji i
inspekcji - mają już nawet własny program: „Aby
było tak już na zawsze”. Usilnie próbują stworzyć wrażenie, że są wybitni
lub chociaż znają się na tematyce instytucji w której pełnią funkcje, tyle
tylko, że – posługując się retoryką prezesa Jarosława Kaczyńskiego – są „osobami
specjalnej troski” z dużymi deficytami.
Awanse
lubuskich „Misiewiczów” nie są
rekompensatą za lata marginalizowania ich przez nie mniej pazernych na pracę „na publicznym” polityków Platformy
Obywatelskiej, bo w zdecydowanej większości, nie są oni fachowcami, lecz
partyjnymi oficerami.
To się sprawdzało nawet w samorządzie – gdzie niektórzy
byli dobrymi radnymi – ale nijak ma się do rzeczywistości w której trzeba
zarządzać dużymi organizmami administracyjnymi. Przykład pierwszy z brzegu, to
dyrektor Pieńkowski, który pełniąc jednocześnie funkcję szefa Rady Miasta,
chciałby dla siebie statusu co najmniej „gwiazdy
rocka”, ale już dziś powinien zostać nominowany w kategorii największego
obciachu i jako przestroga, że władza może do głowy uderzyć bardziej, niż pół litra
wódki. Służyć on może jako najbardziej lapidarna ilustracja „kondycji intelektualnej” i psychicznej
gorzowskich „rycerzy dobrej zmiany” –
gdzie przesada, brak wstydu oraz buta, są ich wyróżnikami w całym Lubuskim
PiS-ie.
Platforma
Obywatelska też zatrudniała swoich, ale zachowywała w tym wszystkim formę, a
dziennikarze mieli odwagę o tym mówić i pisać. Dzisiaj odwagę zastąpił strach i
poprawność, która nakazuje milczeć. Inaczej było jeszcze kilkanaście miesięcy
temu, gdy platformerscy kandydaci uczestniczyli w konkurach – zapewne wiele z
nich było od początku do końca ustawionych – do których musieli się
przygotować, bo nikt za uszy na posady ich nie wciągał, a mimo to głośno było nawet
o najmniejszych wątpliwościach.
Lubuscy reprezentanci
na „Liście 1000”, to efekt polityki Elżbiety
Rafalskiej i Marka Asta, którzy
rozdając posady, kupują sobie doraźny spokój w partii – neutralizując M. Surmacza,
czy dając zarobić Pieńkowskiemu, a wszystko kosztem podatników. Transfery „Misiewiczów”
do administracji pozwalają równoważyć PiS-owskie Południe z Północą.
Im bardziej
PiS zawłaszcza państwo, tym poważniejszy jest to sygnał do mobilizacji przed
mającymi się odbyć za kilkanaście miesięcy wyborami samorządowymi.
Chciałoby się
znaleźć w tym „napadzie” na
administrację jakiś sens lub kogoś sensownego, ale uświadamiając sobie, iż
poszukiwania odbywają się w „politycznym
śmietniku” – czego najlepszym przykładem jest sposób „radzenia sobie” wojewody Władysława
Dajczaka z ptasią grypą - odechciewa się czegokolwiek, oprócz głośnego
pytania: „Kiedy to się skończy ?”...
LISTA 1000:
http://www.pb.pl/4654149,89526,teraz-k-my-na-calego