4 czerwiec, a wszędzie jakaś
dziwna cisza, bo tak lepiej. Nikomu się nie podpadnie. Nie jestem tak dobry,
jak myślą o mnie ci, którzy mnie lubią, ani tak zły, jak twierdzą moi
najzacieklejsi przeciwnicy. Po
czterdziestce, czas ocenia się inaczej, zwłaszcza, że przez jedną czwartą tego
okresu, byłem uczestnikiem, a nie obserwatorem. Dawno temu wymarzyłem sobie, że zostanę żołnierzem, potem chciałem
być kolejno: księdzem, politykiem, biznesmenem czy dziennikarzem. Fenomen
ostatnich 28 lat wolności polega na tym, że na prawdę, można osiągać zamierzone
cele i nie trzeba pytać nikogo o zdanie lub opinię: wystarczy wiedza,
determinacja, doświadczenie i dystans do siebie.
Niestety to zaczyna się
zmieniać. Oto krótka historia, jak co roku - ku radości moich zwolenników oraz irytacji przeciwników - prywatna historia
28 lat wolnej Polski.
To czas magiczny i trudno go opisać słowami. Co
gorsza, każdy kolejny rok przybierał na szybkości, a ja do dzisiaj nie potrafię
zrozumieć, jak znalazłem się tutaj, gdzie jestem. Oczywiście, wiele rzeczy
chciałoby się cofnąć i zrobić je lepiej, ponownie znaleźć się w miejscu,
gdzie w ostatnich 28 latach podejmowałem najważniejsze decyzje. Chciałbym
stanąć rok po roku na rozstaju dróg, całkowicie od nowa czytając drogowskazy,
których kiedyś nie rozumiałem lub świadomie je omijałem, a których ignorowanie
zaprowadziło mnie w pewnym momencie gdzie indziej, niż chciałem. Spróbuję więc,
kolejny już raz w ostatnich latach, opowiedzieć te 28 lat wolności od początku.
Moja historia – niczym w stwierdzeniu Cycerona –
jest świadkiem czasu, nauczycielką życia i zwiastunem przyszłości. Gdy ludzie
„Solidarności” spoglądali w 1989 roku z nadzieją w telewizor, ja kompletnie
nieczego nie rozumiałem, a moja zmarła pięć lat temu matka – nie widzieć
dlaczego – chowała głęboko w szufladzie swoją partyjną legitymację PZPR.
Zresztą i tak na nic by się jej nie zdała, bo właśnie przeprowadzaliśmy się z
Gorzowa do mojego ukochanego Rzepina, a tam takie „gadżety” na nikim nie robiły wrażenia. Ale jednak...wiedziała, że
idzie nowe.
Podobnie babcia, kilkakrotnie odznaczona
przez Wojciecha Jaruzelskiego dziwnymi medalami, raptem zaczęła się
ich wstydzić, a na jej ustach zaczęło gościć słowo „Solidarność”. Więcej, w
domu babci co niedziela zaczął się stołować miejscowy wikary. W życiu nie
widziałem takiej odmiany. Ot, dziwny znak czasu, lub po prostu koniunkturalizm,
który był wówczas udziałem wielu. Przynajmniej na jakiś czas, bo kilka lat
później znów gloryfikowała „ancien regime”, a dziś to już całkiem
oszalała i obrazek Jarosława Kaczyńskiego stanowi dla niej nie
mniejszą wartość niż Papieża Franciszka.
Jest prawdą, że ludzie
pragną zmian, ale gdy one nadchodzą, to nie bardzo wierzą, że to już się stało.
Tak było, gdy we wrześniu 1989 roku pojechaliśmy z klasą na wycieczkę do
Gdańska. Jedna z nauczycielek zaproponowała, byśmy odwiedzili legendarną
bazylikę św. Brygidy, a gdy z kolegą zakupiłem tam znaczek „Solidarności”, po
czym przypieliśmy je do kurtek, nauczycielki szybko nakazały nam je zdjąć. „Gorszy
od wojny jest sam strach przed wojną” – powiedziałby Seneka.
Tak, tak, ale myliłby się
jednak ten, kto by sądził, że ze mnie to od młodego taki niestrachliwy
antykomunista i prawicowiec, a nawet zwolennik Lecha Wałęsy, choć
dzisiaj to wszystko interpretować należy inaczej niż 5 i 10 lat temu, a co
dopiero 20 i więcej.
Poznałem wielu wybitnych
komunistów i jeszcze więcej podłych antykomunistów. Znam wielu wspaniałych
lewicowców i ogrom zakłamanych prawicowców.
To był rok 1990, gdy ulice Rzepina, podobnie jak całej Polski, obwieszone były plakatami kandydata na Prezydenta Polski Lecha Wałęsy. Szliśmy z kolegami przez miasto, a ja ni stąd ni zowąd splunąłem na plakat szefa „Solidarności” i burknąłem: „Burak!”. Dlaczego ? Nie wiem, ale przecież wtedy nie miałem jeszcze poglądów, a jedynie wyrażałem to, czym żyła rodzina i otoczenie, karmione medialną propagandą. Moja rodzina żyła wtedy Stanisławem Tymińskim i narzekaniem na Leszka Balcerowicza.
Z czasem łagodniałem, a wszystko
dlatego, że miałem dobrych nauczycieli. Nie tylko ze szkoły zawodowej w
Zbąszynku, czy liceum w Zielonej Górze, bo im zdarzały się jednak wpadki. Jak
ta, gdy nauczyciel historii przekonywał nas, że gdyby Wojciech Jaruzelski był
bardziej lojalny względem ZSRR, to bylibyśmy krajem mlekiem i miodem płynącym.
Inny znów powtarzał jak mantrę: „Gdyby nie robole ze Stoczni Gdańskiej,
Polska byłaby w innym miejscu”. Przypomnę, że był to rok 1992. Moimi
prawdziwymi nauczycielami byli księża – nie jeden, dwóch, czy trzech, ale
wszyscy z którymi miałem kontakt: od rzepińskiej plebanii, przez Zakon
Paulinów, a na Zgromadzeniu Sercanów kończąc.
Dzięki nim, dużo wcześniej
niż wielu moich rówieśników, zobaczyłem to, czego w 1993 roku wyobrazić sobie
jeszcze nie potrafiłem: Europę, którą dzisiaj partia Jarosława
Kaczyńskiego próbuje wykreować jako coś co zagraża wolnej Polsce.
Zgromadzenie Sercanów wysłało mnie jako delegata na Europejski Kongres Młodych Katolików w Portugalii. Niewielu to pamięta, ale o paszport wcale nie było jeszcze tak łatwo. Nic to jednak do starań, które musiałem wykonać, aby otrzymać wizę do... Hiszpanii. Historia długa jak świat, cztery lata po obaleniu komunizmu, wciąż nie było łatwo, co dzisiaj wydaje się wręcz kłamstwem. Byliśmy państwem drugiej kategorii, a gdyby nie starania byłego nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka, mój wyjazd pozostałby w sferze marzeń.
Pamiętam z niego wszystko: ciszę i
niespotykaną czystość Freiburga, ośmiopasmowe arterie w Lizbonie, pierwszą w
życiu pizzę na rynku w Mediolanie, a nawet opalające się toples dziewczyny we
francuskim Cannes.
Dzisiaj nic nadzwyczajnego, ale jeszcze nie tak dawno to był luksus.
Jednak idylla nie trwała długo, po trzech tygodniach wróciłem do Polski, a tutaj we wrześniu miały się odbyć wybory do Sejmu i Senatu. Polityką się wówczas nie interesowałem, a jeśli w ogóle wiedziałęm o co chodzi, to z komentarzy księży i biskupich listów. Te zaś nie pozostawiały wątpliwości. Zwłaszcza ten bp. Józefa Michalika: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmaninam a żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na własne sumienie”.
Punkt zwrotny w moim życiu to poznanie Kazimierza
Marcinkiewicza w czerwcu 1994 roku. Rok później, dzięki jego
rekomendacji, byłem już członkiem sztabu wyborczego Lecha Wałęsy, na którego
plakat jeszcze pięć lat temu plułem. Otworzyły się przede mną możliwości o
których nawet nie marzyłem. Gorzowianin Dariusz Sobków – o którym wspomniałem wcześniej - przedstawił
mnie nie tylko prezydentowi Wałęsie, ale także szefowi BBN Henrykowi
Goryszewskiemu, jako... „wschodzącą gwiazdę gorzowskiej polityki”.
Czasy były dziwne, a każdy, kto kojarzył się z
poprzednią epoką, przez moich przyjaciół – w tym dzisiejszego posła KUKIZ 15 Jarosława
Porwicha, z którym niestety drogi
nam się rozjechały – określany był krótko i niezmiernie lapidarnie:
„komuch”, „gnida”, „czerwony” etc. Nigdy nie zapomnę
napisu na drzwiach gorzowskiej „Solidarności”: „Komuniście Andrzejowi
Włodarczakowi wstęp wzbroniony!”. Redaktor Andrzej Włodarczak, to
jeden z lepszych dziennikarzy „Gazety Lubuskiej” i „Ziemi Gorzowskiej”, który
zawsze wiedział więcej i najlepiej, ale według „Solidarności” szczególnie
zasłużył się w negatywnym opisywaniu poszczególnychy członków
antykomunistycznej opozycji. Kontakt z kimś takim w połowie lat 90-ych, to
niemal polityczne samobójstwo.
Jedynym „przestępstwem” red.
Włodarczaka było opisanie pijaństwa sekretarza „S” Jerzego Ostroucha –
poszło o butelki, które wypadły z biurka - oraz „wałków” ludzi o
pseudonimach: „Porka”, „Hiszpan” i „Czarodziej”.
Miałem 20 lat i wydawało mi się, że wreszcie „chwyciłem Pana Boga za nogi”. Kilku przedsiębiorców, w tym czowiek, któremu zawdzięczam w życiu wiele - Zenon Michałowski, zrzucało się na moją pensję, a ja mogłem błyszczeć w mediach i "zmieniać świat".
Tak przynajmniej myślałem,
bo w rzeczywistości zmieniałem się głównie ja i to wcale nie na lepsze.
Najlepiej ową metamorfozę obrazują dziennikarskie epitety z tamtego okresu.
W 1996 roku red. Jerzy
Zysnarski pisał o mnie: „Cudowne dziecko gorzowskiej prawicy”.
Dwa lata później dziennikarz „Gazety Wyborczej” określił mnie mianem „enfant
terrible” prawej strony sceny politycznej, ale już w 2005 roku jego
redakcyjny kolega przyrównał mnie do Lutka Danielaka z filmu „Wodzirej”.
Zanim jednak nastąpiła przemiana, były lata radosnej szarży, politycznych
skandali oraz erupcja zwykłej głupoty.
Moje pokolenie niespecjalnie interesowało się polityką. Próby organizowania młodych ludzi kończyły się konstatacjami typu: „Daj spokój, nie warto, bo i tak cię wygryzą”. A jednak nie wygryźli, a nawet było warto.
W 1997 roku przekroczyłem próg Kancelarii
Prezesa Rady Ministrów i rozpocząłem tam przygodę, której nie zapomnę nigdy – pracowałem bezpośrednio przy premierze Jerzym Buzku,
to zaszczyt. Do domu przyjeżdżałem raz w miesiącu, ale moja mama uwierzyła, że
pracuję dla znanego jej z telewizji premiera Buzka dopiero wtedy, gdy zobaczyła iż idę obok
niego, po po posiedzeniu Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu Polski.
Postanowiłem wrócić do Gorzowa. Wszystko szło jakby tak miało być: brylowanie w mediach, intratna posada w Lubuskiej Kasie Chorych, a potem miekkie lądowanie w wydawnictwie prowadzonym przez byłego rzecznika Prezydenta RP Bogusława Kowalskiego, a także późniejszego wicepremiera Romana Giertycha.
Wszystko do czasu...a dokładniej do dnia
w którym na własnej skórze odczułem to, czego nie było w PRL-u, a co stało się
chlebem powszednim ostatnich lat: wolności mediów, prawa do informacji,
odpowiedzialoności za czyny i słowa.
Niechcący, ale z głupoty i na własne życzenie, stałem sie negatywnym bohaterem pierwszej strony „Super Expressu”. Dziennik, publikował podstępnie zdobyte zdjęcia z moim udziałem, które stały się faktem publicznym m.in. dzięki „przyjacielowi”, dzisiaj z KUKIZ '15. Potem, rozpoczęła sie „moja droga na dno”, którą szczegółowo opisała dzień przed Wigilią w 2005 roku „Gazeta Wyborcza”.
Niechcący, ale z głupoty i na własne życzenie, stałem sie negatywnym bohaterem pierwszej strony „Super Expressu”. Dziennik, publikował podstępnie zdobyte zdjęcia z moim udziałem, które stały się faktem publicznym m.in. dzięki „przyjacielowi”, dzisiaj z KUKIZ '15. Potem, rozpoczęła sie „moja droga na dno”, którą szczegółowo opisała dzień przed Wigilią w 2005 roku „Gazeta Wyborcza”.
Niczym wspomniany tu Lutek Danielak,
schowałem twarz w rękach i powiedziałem do siebie, co inni wiedzieli od dawna:
„Jestem świnią!”.
Tak rozpocząłem nowy etap w życiu: studia, selekcja
znajomych i zmiana priorytetów. Nabrałem dystansu do świata, a szczególnie świata polityki.
Zauważyłem ostatnio, że moje ulubione
powiedzenie Stefana Kisielewskiego, że każdy pies hodowany pod
szafą, wyrasta na jamnika, stało się już nieaktualne. Kiedy wypowiadał je
„Kisiel”, miał na myśli tych, którzy tęsknili za PRL-em, ale ci są już w
mniejszości. Nawet moja babcia, choć pamięć ma zdumiewająco doskonałą, wypiera
się iż kiedykolwiek źle mówiła o Lechu Wałęsie, Tadeuszu Mazowieckim i Adamie
Michniku. Można powiedzieć za Stanisławem Jerzym Lecem: „Czas
robi swoje, a Ty człowieku?”.
W ostatnich latach zasmakowałem
sukcesów i porażek. O pierwszych świadczą subiektywne komentarze na Facebooku,
a sukcesy przyszły w momencie, gdy uświadomiłem sobie, iż trzeba być sobą.
Kiedyś marzyłem, by być
żołnierzem, potem – już bardziej dojrzale – chciałem być kolejno: księdzem,
politykiem, dziennikarzem i biznesmenem. Co dziwne, a właściwie to stanowi o
wartości ostatnich 28 lat, które PiS chce teraz zakwestionować, ze wszystkim
tym – z wyjątkiem bycia księdzem – właściwie sobie poradziłem.
A dziś ?
Mam dom, samochód, wspaniałą córkę, ukończyłem
studia i nie szanuję polityków. Pomimo dawnych skłonności do bycia ponad
prawem, a nawet omijania prawa, prowadzę życie statecznego czterdziestolatka.
Cieszę się, że to wszystko przeżyłem, że te 28 lat było takie, a nie inne i
wiem, że najlepsze przede mną. Oczywiście, tylko Bóg – w którego mocno wierzę,
lecz już poza Kościołem – może ocenić, czy byłem i jestem dobrym człowiekiem.
Plotki na mój temat zabiłyby niejednego. Wiem jedno: nie jestem tak dobry, jak
myślą o mnie ci, którzy mnie lubią, ani tak zły, jak to głoszą moi najzacieklejsi
przeciwnicy.
Kiedyś plułem na plakat Wałęsy, a potem
cieszyłem się na trzy spotkania w jego kancelarii oraz możliwość uczestniczenia
w kampanii wyborczej. Zachwycałem się pierwszym wyjazdem do Europy Zachodniej.
Napiszę to jeszcze raz, teraz już za zgodą
prawie dorosłej córki Dominiki: ja kiedyś plułem na plakat Lecha Wałęsy,
później walczyłem o to, by został prezydentem, a dzisiaj wstyd mi za przywódców
Polski, którzy ten symbol deprecjonują, a Prezydent Polski Andrzej, Aleksander,
Arnold...nie wiem, bo to ktoś byle jaki – ośmiesza piastowany urząd. Wiem, że
to się szybko zmieni, kraj wróci do normalności, ale moje 28 lat wolności, potwierdza,
że to nie był czas zmarnowany. Dziękuję Polsko ! Dziękuję Polakom !