Przejdź do głównej zawartości

Godzien robotnik zapłaty swojej.

Pochodzący z Gorzowa b. premier i poseł jest dla mieszkańców regionu coraz bardziej powodem zażenowania, a przecież powinno być inaczej: nikt z lubuskich polityków jeszcze tak daleko nie zaszedł. Kiedyś polityczna gwiazda i obiekt politycznego pożądania - dziś wielki kłopot. Ale gorzowska prawica u zarania swych poczatków tak właśnie postępowała...
Gdy został premierem, to jego sukces był powodem do dumy
nawet dla politycznych przeciwników w mieście, którzy wi -
wdzieli w nim "najlepszego z nas". Dziś jest odwrotnie..
Kolejna afera z dużymi pieniędzmi oraz osobistym zaangażowaniem b. posła i premiera Kzimierza Marcinkiewicza, właśnie ujrzała światło. "Dziennik Gazeta Prawna" ujawnił, że b. premier doradzał upadłej właśnie firmie DSS, ta zaś realizowała państwowe kontrakty w trybie "z wolnej ręki". Faktury, które wystawił firmie DSS nosiły w tytule opis: "Doradztwo strategiczne, współpraca z Polimex, West LB Bank, Ministerstwem Skarbu Państwa, Ministerstwem Spraw Zagranicznych, Ministerstwem Infrastruktury", a opiewały na ponad 60 tysięcy złotych. Niby nic takiego, bo - jak sam stwierdził - nie zrobił niczego złego. "Gdyby mnie ktoś złapał na lobbingu, to mógłby podać sprawę do prokuratury. Ja byłem w ministerstwie złozyć konkretną propozycję" - buńczucznie odparował na zarzut b. premier. A przecież, to nie pierwsza tego typu wpadka z jego udziałem. Właścicielem firmy DSS jest Jan Łuczak i to właśnie on był powodem jego pierwszych kłopotów, tuż po zaprzysiężeniu go na premiera. Media ujawniły w 2005 roku, że dzieki pożyczce od tego przedsiębiorcy "premier z Gorzowa" spędził w 2002 roku luksusowe ferie w szwajcarskiej miejscowości Zerrmat, a rok później - za jego pieniędze - towarzyszył mu na nartach w alpejskim Crans Montany. Mediom opowiadał, że wyjazdy nie były drogie, bo on zabierał ze sobą jedzenie w słoikach, co nie generowało kosztów. Błądzić i popełniać błędy może każdy, a więc także "chluba gorzowskich endeków". Problem w tym, że te dwa przypadki, to nie wszystko. Kiedy indziej prasa ujawniła inne pokaźne wynagrodzenie b. premiera z Gorzowa, które opiewało na kwotę 36 tysięcy zł i znów było "ekwiwalentem" za doradztwo - tym razem kierowanemu przez gorzowianina Zbigniewa Pusza Polskiemu Towarzystwu Ubezpieczeniowemu. Gdy przestał być premierem, to stawki naszego "krajana" - i dobrze - poszły w górę. "Godzien robotnik zapłaty swojej" - mówi Pismo. Tym samym, nie powinno dziwić iż popularny premier znajduje zatrudnienie w największym banku inwestycyjnym Goldman Sasch, ale dziwi, że nie odróżnia faktycznego lobbingu od tego co nazywa "doradztwem", "organizacją spotkania" czy "prezentacją oferty". Kto zna świat polityki wie, że niejednokrotnie nie trzeba się odzywać, wystarczy być - to dla urzędników oraz osób odpowiedzialnych za proces dcecyzyjny język wymowniejszy niż wiejskie: "Wie pan, rozumie pan, trzeba...". W tym kontekście, tłumaczenia "premiera z Gorzowa", że on tylko przedstawił ofertę, to przysłowiowe "pieprzenie kotka, przy pomocy młotka". Dla naszego bloga ważna jest deklaracja złożona przez dawnego szefa gorzowskiego Zjednoczenia Chrześcijańsko - Nrodowego w PAP: "Informuję, że skorzystam z drogi prawnej w celu ochrony moich dóbr osobistych". Skąd taka pazerność "gorzowskiej chluby" na pieniądze ? Duże wydatki - zapewne, bo alimenty, córka i synowie kosztują. Brak skromności - no przecież na wyjazdy z J. Łuczakiem zabierał słoiki z jedzeniem. A może ogólna mentalność robienia deali na gorzowskiej prawicy, która w połowie lat dziewięćdziesiątych była w tym nie gorsza niż nomenklaturowa lewica. Ci ostatni rozebrali "Stilon". "Silwanę" i "Przemysłówkę", ale ci pierwsi też mieli swoje dokonania. Tylko szkoda, że legenda człowieka, który naprawdę zaszedł daleko, staje się komedią biznesowego "Nikosia Dyzmy". W przesłości, tylko wojewoda Jan Majchrowski miał odwagę mówić o nim to, co wiedzieli nieliczni. Szybko jednak został pozbawiony stanowiska w okresie, gdy Marcinkiewicz pełnił funkcję szefa gabinetu politycznego premiera Jerzego Buzka...


Popularne posty z tego bloga

Error. Rzecz o polityce

Rozważając temat polskiej polityki i zachodzących w niej procesów, razem z moim rozmówcą, z wykształcenia informatykiem, zwróciłem uwagę na pewne analogie do działania komputera. W obu przypadkach kluczowym zjawiskiem jest proces. Zarówno w funkcjonowaniu polityki, jak i w systemie komputerowym, procesy są niezmiernie liczne. Procesor nie obsługuje ich jednocześnie, ale przełącza się z procesu na proces, co pozwala na skoordynowanie działań i umożliwia użytkownikowi wykonywanie określonych zadań. W polityce, rolę procesora pełnią politycy, a użytkownikami są obywatele. To oni w wyborach przekazują władzę politykom, aby w określonych procesach, wykonywali powierzone im zadania. Mój rozmówca, informatyk, zwrócił uwagę na fakt, że oprócz procesora, kluczowym elementem w komputerze jest system operacyjny. Dzięki niemu możemy realizować bieżącą kontrolę nad procesami. Jest dla komputera tym, czym dyrygent dla orkiestry: ustala tempo i harmonię między różnymi instrumentami. W komputerze, s...

Hardcorowo w Fabryczna 19

To rozmowa dla ludzi o mocnych nerwach: nie ma w niej żadnej struktury i tego wszystkiego, co w normalnych wywiadach być powinno. Poza dyskusją, tu nic nie było udawane, a całość,  to prawdziwa uczta dla ludzi potrafiących zachować dystans. Odczujecie smak ironii, usłyszycie dźwięk śmiechu, zobaczysz błyskotliwe spojrzenia. Ta rozmowa jest symfonią różnorodności, humoru i inteligencji. Ale uwaga! Nie wszyscy powinni to oglądać... Nazwisk nie wymienię...

Wójcicki czy Wilczewski?

Pozornie, gorzowianie mają ciężki orzech do zgryzienia: Wójcicki czy Wilczewski? Pierwszy ma zasługi i dokonania, za drugim stoi potężny aparat partyjny Platformy Obywatelskiej. Ci ostatni są wyjątkowo silni, bo umocnieni dobrym wynikiem do Rady Miasta. Tak zdecydowali wyborcy. Co jednak, gdyby zdecydowali również o tym, aby Platforma Obywatelska miała nie tylko większość rajcowskich głosów, ale także własnego prezydenta? Nie chcę straszyć, ale wyobraźmy sobie, jaki skok jakościowy musielibyśmy przeżyć. Dziesiątki partyjnych działaczy i jeszcze większa liczba interesariuszy, czają się już za rogiem. Jak ktoś nie wie, co partie polityczne robią z dobrem publicznym, niech przeanalizuje wykony PiS-u w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, a także „dokonania” PO w Lubuskim Urzędzie Marszałkowskim i podległych mu spółkach.  Pod pretekstem wnoszenia nowych standardów, obserwowalibyśmy implementację starych patologii.  Nie piszę tego, aby stawać po stronie jednej partii i być przeciw ...