Ostatnie skupienie
mediów na aferze podsłuchowej zogniskowało uwagę wszystkich na bohaterach w
garniturach. W ten sposób, miast poświęcać się własnemu życiu, widzowie
patrzyli na żenujący spektakl, który bezproduktywnie zawładnął ich czasem. Po
raz kolejny zostaliśmy wprowadzeni w sekretne życie sfer, które rządzą się
własnymi prawami.
Kibicujemy aferze,
która nie jest tego bynajmniej warta. A już na pewno o wiele mniej niż Mundial.
Że państwo nasze często porusza się wyłącznie siłą inercji, widać, słychać i
czuć. Że miast szukać szans na szybszy rozwój rząd uważa, że tak ogromny kraj
da sobie w Unii świetnie radę. Że w konkurencji z innymi państwami i tak musimy
wygrać, bo mamy tanią siłę roboczą i duży rynek. Że sukces nam się po prostu
należy jak miska psu i sam do nas przyjdzie. Niestety, tak łatwo to nie jest. I
wygranie czy przegranie kolejnych wyborów też nie spowoduje, że cudownie
odmieni się nasz wspólny (no, prawie...) los.
Tymczasem, poza
obciachem Polski na zewnątrz, afera w sumie niewiele przyniosła. Że taki jest
język polityków, można się już było przekonać, pamiętając choćby soczyste
słowo, które rzuciła do jednego z ministrów Jolanta Fedak na sejmowej
sali czy słuchając na wiecach dzielnych chłopców z Samoobrony. Politycy są
dokładnie tacy sami jak my, używają takiego samego słownictwa (no, nie
publicznie oczywiście), są odbiciem kondycji społeczeństwa. Dlaczego więc
mieliby między sobą mówić innym językiem niż my sami? Dlaczego nie mieliby
czasami zakląć? Dlaczego mieliby nie wykorzystywać swej uprzywilejowanej
pozycji? To jedynie na zewnątrz, niczym aktorzy, odgrywają elegancki teatr dla
widzów, występując w rolach do jakich zostali przez tych widzów wybrani.
Saper myli się tylko raz. Wyborcy – niestety – znacznie
częściej, bo i sam wybór mają mocno ograniczony. W świecie idealnym do władzy
powinni pretendować pracowici, inteligentni, mądrzejsi, lepsi. W naszym świecie
– niestety nader często ci, którzy zawczasu postarali się o pierwszą lokatę na
liście albo lepiej notowany w danej chwili szyld. Wśród polityków zdarzają się oczywiście i ludzie wybitni
(przypomina mi się zwykle minister Andrzej Bączkowski), i ludzie
mali (lista mocno rozwojowa, niestety), a także całkiem spora rzesza
średniaków, których spryt, polityczny instynkt, łut szczęścia albo sprzyjający
bieg wypadków wywindowały na szczyty.
Czego
więc powinniśmy oczekiwać po ludziach, którzy są podobni do nas, mają takie
same skłonności, nawyki towarzyskie czy język porozumiewania się? Jeśli
odcedzić to wszystko, to choćby pewnej odpowiedzialności. Za kraj, za jego
przyszłość, za gospodarkę, za pozycję Polski w Europie. Za tak porządną
płacę mamy prawo oczekiwać od nich uczciwej pracy. Takiej, której
efekty pozwolą nam planować przyszłość we własnej ojczyźnie. Takiej, która
wesprze rodziny (przez system podatkowy, dogodne kredyty mieszkaniowe, ochronę
zdrowia czy ograniczenie śmieciówek). Takiej, która przede wszystkim da wiarę,
że warto pracować we własnym kraju i dla własnego kraju. A nie pozwalać wciąż
turlać się temu krajowi siłą bezwładu. Wtedy możemy puścić w niepamięć wpadki,
wulgarny język i rozmaite słabostki. Bo w końcu jacy byśmy byli my sami, gdyby
to nam przyszło sprawować najwyższe publiczne urzędy?
Każde
pranie, także to wywieszone przez media, zniknie w końcu ze sznura społecznej
uwagi. I my też nie dajmy się naiwnie ubierać w tak spreparowane kostiumy.
Jeśli wypływają takie, starannie dobrane nagrania, to jest to oczywiście wielka
afera, ale ma ona przede wszystkim odnieść jakiś zaplanowany przez kogoś
skutek polityczny. Znacznie na pewno poważniejszy niż jedynie dostarczenie
rozrywki i rozpalenie wyobraźni widzów i czytelników.
GRZEGORZ MUSIAŁOWICZ