Idzie do wyborów nie po to by wygrać, ale ugrać coś dla partii i siebie
osobiście w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Sąsiedzi i znajomi
pukają się w czoło, rozsądna i mądra rodzina stara się chować w cieniu, ale „szeryf” i „detektyw” brnie wprost nad przepaść: intelektualną – bo to jednak
nie ten poziom, organizacyjną – bo partia nie koniecznie oczekuje jego sukcesu
oraz psychoanalityczną – po przegranej zostanie tylko karabin, granatniki lub ewangeliczny
„kamień młyński” i warciańskie głębie
…
Były wiceminister i doradca
Prezydenta RP Marek Surmacz jest już
oficjalnym kandydatem gorzowskiego Prawa i Sprawiedliwości w jesiennych
wyborach prezydenckich. „Zarząd PIS
udzielił mi poparcia jednomyślnie” – napisał kandydat na swoim profilu na
Twitterze, co – przywołując znanego pisarza i komentatora politycznego Waltera Lippmanna – oznacza tylko jedno: gdzie wszyscy myślą
podobnie, najczęściej nie myśli nikt, bo żyjemy w świecie pełnym zamętu, gdzie
brak kierownictwa. „Prezydent to ma
szczęście i los dany od Boga” – wydawał się dochodzić głos komentarzy na
żużlowym stadionie, gdy władze PiS w czasie trwania meczu „Stal Gorzów” – „Unibax Toruń”,
właśnie ogłaszały swoją decyzję. „Moja
kampania grzeczna nie będzie” – zapowiedział kilka tygodni temu Surmacz. „Ta kampania będzie prowadzona
niekonwencjonalnie” – wtórowała mu w Radiu Gorzów poseł i
wiceprzewodnicząca PiS Elżbieta Rafalska,
co w wykonaniu mocno artykułującej swoją religijność zabrzmiało jak biblijny
„Magnificat”: raduje się duch mój, bo wejrzał na uniżenie służebnicy swojej. Prywatnie
mocno zainteresowana przegraną swojego kolegi i jego ostatecznym odejściem z
wielkiej polityki do samorządu. „Ela ma
go serdecznie dość, ale oddech na plecach czuje i skrytykować go nie może nawet
jeśli Surmacz popełni większy błąd” – mówi rozmówca Nad Wartą z władz
partii. Najciekawsze jest to, że PiS-owi nie chodzi o prezentację programu,
lecz wylanie jak największej ilości politycznych pomyj. Teoretycznie M. Surmacz
żadnych szans nie ma, ale z drugiej strony: czy ktokolwiek kilkanaście lat temu
wyobrażał sobie, że będzie wiceministrem spraw wewnętrznych ? To co dla jednych
jest wadą, dla innych może być zaletą, a pieniactwo i zaprzaństwo ma się w
społeczeństwie jak najlepiej. „Jak będę
mówił same mądre rzeczy, to naprawdę zawsze będę miał niskie poparcie” –
powiedział niegdyś Janusz Palikot,
co wypisz wymaluj, pasuje również do prezydenckiego kandydata PiS-u. Bez
wątpienia sam start byłego wiceministra i doradcy Prezydenta RP w tych właśnie
wyborach jest „epokowy”, bo
pretendował już wszędzie – od Senatu i Sejmu, przez Parlament Europejski, a na
samorządzie kończąc – ale w bezpośrednich wyborach prezydenckich jeszcze nie
uczestniczył. „Tyle poznacie ile
sprawdzicie” – pisała Wisława
Szymborska, a sam zainteresowany może się zderzyć z bolesną konfrontacją
jego politycznych ambicji, ze społecznym oczekiwaniem niepolitycznego włodarza
miasta. To jest w jakiś sposób wyjątkowe, ale też z posmakiem groteski, a nawet
nutą zielonogórskiego kabaretu. To tak, jakby ktoś chciał zaadaptować Janosika na ministra na dworze austro-węgierskiego
cesarza Franciszka Józefa lub współcześnie:
nigeryjskiego watażkę Muhammada Jasufa
uczynić wysłannikiem ONZ do spraw praw człowieka w Afryce. Prawda jest okrutna
i kto zna bohatera tekstu doskonale wie o co chodzi: on się nie zatrzyma. A
powinien, bo kreując się na gorzowskiego Sherlocka
Holmesa, ekswiceminister Surmacz, zanim cokolwiek powie lub kogoś w
kampanii wyborczej brutalnie oskarży, powinien wpierw zmusić się do
intelektualnego wysiłku – co nie jest łatwe - i przeczytać „Niezwykłą kobietę” Artura
Conan Doyle’a, gdzie Holmes daje podstawową lekcję: „Nie powinno się snuć teorii, przed zebraniem faktów, bo to nieuchronnie
kończy się dopasowaniem faktów do z góry powziętej teorii”. Nie o fakty tu
jednak chodzi, bo Surmacz upatruje swojego sukcesu w mówieniu tego, czego
chciałaby publiczność, ale ma z tego tytułu wielki problem – jest spóźniony o
kilkanaście lat. Urzędujący prezydent Tadeusz
Jędrzejczak nie mówi, ale od lat robi to, czego chciałaby publiczność, lecz
nie chcą tego jego zawistni i zakompleksieni konkurenci. Mówiąc wprost –
PiS-owi nie chodzi w żadnym stopniu o Gorzów
i mieszkańców, ale o partię i jej członków. Chodzi też o to, by samym
kandydowaniem uprzykrzyć życie innym i pokazać, że wciąż jest się „polityczną dziewicą”. Kandydat będzie
wiec czynił to, co na co dzień „strażniczki
runa leśnego” – a więc dziewice w takim samym stopniu jak on sam - przy ul.
Myśliborskiej: prezentował swoje walory i łowił „członków”. Przyjmie ich podobnie wielu – ale cała ta skrajność
opinii, gdzie nie ma miejsca na szacunek dla innych, ale jest „walka z sitwą”, „szukanie przekrętów”, „likwidacja
układów” czy wreszcie „dorwanie
Jędrzejczaka”, brzmi jak nuta ze znanego starszym „utworu”, bynajmniej nie
chorału gregoriańskiego: „Deutschalnd,
Deutschland uber alles”, którą prezentowali ludzie o nie mniej
patriotycznym zacięciu i z napisem: „Got
mit uns”, a więc „Bóg jest z nami”,
na paskach do spodni. Tak jak w kampanii III Rzeszy, tak w tłumie rozgorączkowanego
sondażowymi wynikami ludu PiS-owskiego, na znaczeniu tracić będzie w Gorzowie
prawda i fałsz, a nawet – i będziemy
tego świadkami w katolicko-narodowym wydaniu – jedno stanie się drugim w duchu:
„Przebrał się diabeł w ornat i na mszę
dzwoni”. Dobra wiadomość jest taka, że kandydat PiS-u na pewno nie wygra,
ale jest też zła - on się nie zmieni i do końca będzie taki sam, krzycząc po
faustowsku: „Trwaj chwilo, jesteś wieczna”.
Kto raz podpisał kontrakt z diabłem, nigdy go nie zerwie i nie potrzeba do tego
lektury Johanna Goethego. Faust miał
sporo szczęścia i poszedł do nieba, gdzie czekała na niego Małgorzata. Polityk
PiS-u nie może liczyć, że po przegranej będzie na niego czekał ktokolwiek, bo
nikt też nie chciał jego podróży na fotel prezydenta. W polityce nie ma
przyjaciół, są tylko towarzysze i przeciwnicy a mówienie o Surmaczu za kilka
miesięcy będzie jedynie „paleontologią”. Dzisiaj zdaje się on wierzyć, że jego
misja jest trwała i sięga dalej niż wybory samorządowe – aż po te
parlamentarne. Przypomina to okres zaprowadzania przez cezara Borgię porządku w Romanii, dokąd
posłano – jak dziś ekswiceministra i doradcę – Remira d’Orco, znanego z metod cholernie szybkich, okrutnych, ale
skutecznych: „Po całej Italii krążyły
legendy o jego wojennym okrucieństwie”. Swoje zrobił, ale koniec końców
został zamordowany …