Na Borowskiego zgasło światło – i to nie z powodu odłączenia pradu
przez prezydenta miasta. Historyczny „Biały
Krzyż” przy Katedrze ktoś przemalował na czerwono. Sztandar „Solidarności” zjadły myszy. Odkąd na
zawał serca z powodu działań związku zszedł ostatni członek pocztu
sztandarowego, nie miał go kto nosić. Zaslużonego prałata zaczęto nazywać „zdrajcą”, a bystrego lidera „ekscelencją”. Mimo ciemności tańce
hulanki i swawole trwają w najlepsze. „Zdrowie
Iras! Twoje zdrowie Iras” – krzyczy działacz „Solidarności” w drogim
garniturze, wypadającymi z kieszeni banknotami pięćdziesięcioeurówek i
lampką drogiej whisky w reku...
...to wizja na
pozór politycznie futurystyczna, ale w wyobraźni wielu kontaktujących się z NW
działaczy związku bardzo realna. Decyzja gorzowskiej „Solidarności” o sojuszu z
funkcjonariuszami stanu wojennego, dygnitarzami PZPR oraz skompromitowanymi
uprawianiem prywaty politykami prawicy, wywołuje gorące emocje wśród szeregowych
działaczy. Większość podkreśla, że nie przystoi, a przewodniczący Jarosław Porwich zdradził ideały
związku w imię partykularnych interesów. Efekt może przerosną ć wszystkich i nie będzie to powód do kolejnych orderów.
Paradoksalnie
wszystko na rękę Prawu i Sprawiedliwości, bo w całej Polsce zwiazek ściśle z tą
partią współpracuje, a tylko w Gorzowie - w sposób nie do końca statutowy –
podjęto decyzję diametralnie różną. „Jestem
w kontakcie z Pitrkiem Dudą” – mówił kilka dni temu J. Porwich. „Jest duży
rozdźwięk pomiędzy tym, co zrobił Zarząd Regionu <Solidarności>, a co
myślą zwykli działacze. Mamy mnóstwo sygnałów, że <Solidarność>
idzie z ludźmi, którzy działali w czasie stanu wojennego po drugiej stronie
barykady. Ludzie <Solidarności> są rozczarowani i zapowiadają, że
zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość, a nie <S”, która oddała swój znaczek ludziom
z drugiej strony barykady” – podkreślił wwywiadzie udzielonym Radiu Zachód
lider gorzowskich struktur PiS Sebastian
Pieńkowski.
Co bardziej
zorientowani działacze też mają wiele do powiedzenia, choć jak ognia
unikają oficjalności. „Złamana
została uchwała Walnego Zgromadzenia Delegatów, gdzie wyraziliśmy zgodę na udział
zwiazku w wyborach lub rekomendację członków na listy innych komitetów, ale nie
było mowy o starcie <Solidarności> z takim towarzystwem i pod taką nazwą.
Zarząd takiej decyzji nie podejmował” – mówi NW ważny działacz związku,
który podejrzewa zwykłą prywatę. „Andrzejczak
rozdawał kiedyś dokumenty potwierdzajace dziwne transakcje oraz różne rzeczy
dotyczące nieruchomościami w Lubniewicach i w innych miejscach, a teraz widzimy
panów za jednym stołem” – dodaje działacz, podejrzewający iż za całością
stoi brat wiceprzewodniczącego związku.
„Z komuną układy dowodem zdrady” –
głosili niegdyś działacze antykomunistycznego podziemia. Dziś można by
sparafrazować:
„Solidarności” ukałdy z biznesem powinny być absolutnym marginesem.
Nie
chodzi o to, że „Solidarność” popiera politycznie koniunkturalnego Ireneusza Madeja, chce udziału we
władzach miasta oraz zaszczytów – bo pieniędzy ulokowanych w lubniewickich apartamentach
ma sporo. Chodzi o to, że sama nie szanuje siebie: pazerność określa
mianem patriotyzmu, własne kompleksy nazywa marginalizacją związku, sojuszników
szuka wśród piekielnych wrogów, a wszystko jest dekorowane państwowymi orderami
za sikanie pod murem z napisem: „Proletariusze
wszystkich krajów łączcie się”. Osiągnięcie spore, ale działacze właśnie
nasikali na sztandar „Solidarności”...
Sam kandydat
może na tym więcej stracić, niż zyskać: działacze związku są podzieleni
jak nigdy wcześniej. Dotychczas „Solidarność” była słaba tylko na
zewnątrz – choć wielu naiwnych wierzyło w jej magicznie „skuteczne struktury” – ale od
kilku dni jest słaba także wewnętrznie. Przewodniczący żadnych rozliczeń, nawet
w przypadku oczywistej przegranej swojej i kandydata, bać się nie musi – bo nie ma
go nawet kto rozliczyć - ale właśnie „obsikał” ostatni powód dla którego ta organizacja zasługiwała na
szacunek. Wygranym jest cichy autor i akuszer porozumienia - wojewoda Jerzy Ostrouch, ale przegrali wszyscy.
Słusznie więc
PiS zaciera ręce, choć nie bez irytacji. „Postanowili
wziąć
władzę, żeby robić
interesy. Jeżeli Ireneusz Madej związał się z ludźmi PZPR-u i tymi, którzy
rządzili w najgorszym czasie stanu wojennego, no to, gdy ludzie którzy mieli go
poprzeć
dowiadują się, że popiera go <Solidarność>, to stracą. Solidarnośc postąpiła
nierozsądnie i wyborcy to ocenią negatywnie” – konstatuje Pieńkowski.
Będzie w tym
wszystkim sporo uciechy dla miejskiej gawiedzi, bo przewodniczący „Solidarności”
słynie z nietypowych manier, oryginalnych odruchów oraz sielskiego usposobienia,
dzięki któremu wyborcy nie będą się nudzić. Smutniejsze jest to, że wszystko odbyło się z
pominięciem tych, którzy pod muarmi z komunistycznymi napisami nie sikali, lecz
chciano ich tam rozstrzeliwać. Zadziałała zasada: po nas to chociażby
spalona ziemia.
Powrót do początku
posta. Kilka dni po wyborach...
Światła na
Borowskiego jak nie było, tak nadal nie ma. „Przecież
przed wyborami była tu gdzieś jeszcze flaszka” - cedzi przez zęby działacz,
nachylając się w ciemnościach dawnej siedziby związku - niczym piest tropiący –
pod biurkiem. Nie ma niczego: wyników, mandatów, członków i etosu. Został tylko
wstyd i wyborcze długi do spłacenia. Stop klatka – przerwa. „Boże coś Polskę” – to już miesiąc
później, ale nie w Katedrze, lecz Ciborzu. „Zapraszamy
na badania” – prosi atrakcyjna i skromnie ubrana pielęgniarka z OPZZ. „Trochę szacunku, dobrze, jestem przywódcą
zwiazku, a może nawet radnym wojewódzkim” – wybełkotał pacjent. "Dobrze ekscelencjo" - odpowiedziała pielęgniarka.
Jak będzie, zobaczymy
...