Chadza po mediach z własnymi poglądami, a jak tylko zada mu ktoś pytanie inne niż sportowe, to odżywają w nim najgorsze reakcje. Były prezes żużlowej "Stali" cierpi na brak kontaktu z mediami - zaproszony do popularnego programu "Fabryczna 19" dał się ponieść emocjom i chyba nie do końca zdał egzamin z... kultury osobistej i obiektywizmu.
To co leży u podstaw często dziwnych wypowiedzi Władysława Komarnickiego, to bunt przeciw temu, że czegoś mu nie wolno lub nie da się tego kupić za gotówkę. Osobiście może się czuć osobą spełnioną – stworzył dużą firmę, jest osobą rozpoznawalną i przez sporą liczbę osób wręcz uwielbianą za sukcesy sportowe. Są też krytycy – ale ich nie ma tylko wtedy, gdy nic się nie robi. Koniec końców, czuje się mocno niespełniony. „Jeżeli mi Pan Bóg pozwoli w zdrowiu i umyśle, to tak naprawdę dużo bym dla Gorzowa zrobił, gdybym poszedł do Warszawy. Po pierwsze – wiem jak się to robi. Po drugie – kocham po sobie coś zostawić. Po trzecie – nie zdobiłbym górnych pięter Sejmu i bezmyślnie podnosił rękę do głosowania” – perorował w trakcie rozmowy z Romanem Błaszczakiem i Sylwią Beech b. prezes klubu żużlowego. Nie można potępiać ludzi ambitnych tylko dlatego, że chcą spełniać marzenia, ale nie można też oswajać i banalizować sytuacji w których dobre dla miasta jest tylko to, co dobre dla prezesa Komarnickiego, a jeśli przegrywa on kolejne wybory – co przecież o niczym nie świadczy – to przezywa wszystkich dookoła od „niedojrzałych młodzieńców” lub „Świętych Mikołajów”. „Mamy wysyp świętych Mikołajów w naszym mieście, którzy od rana do wieczora latają i zakładają różne stowarzyszenia, a także opowiadają bajki z nadzieją iż ciemny lud to kupi” – mówił W. Komarnicki w audycji „Fabryczna 19”, zapominając iż sam nie stworzył żadnej organizacji, a – posługując się argumentacją radnego i lokalnego filantropa Jerzego Synowca – do sukcesu żużlowców „nie dołożył nawet jednej złotówki z własnej kieszeni”. O co chodzi znanemu przedsiębiorcy i dwukrotnie niedoszłemu senatorowi ? Niewielu dziś wierzy, że stając w szranki z Krystyną Sibińską, Jackiem Bachalskim czy Elżbietą Rafalską ma jakiekolwiek szanse na prezydenturę. Oczekuje miejsca biorącego na liście wyborczej i blichtru mandatu posła lub senatora, ale jego zaplecze – choć składa się z ludzi doświadczonych, wpływowych i znanych – nie jest wpływowe na tyle, by utorować mu drogę chociażby na ostatnie miejsce listy wyborczej. Jak każdy - posiada również wady, a jedną z nich – co musiał boleśnie przeżyć - uzewnętrznił w trakcie studyjnego dialogu z red. Błaszczakiem. „Co pan sądzi o tym, że dyrygent gorzowskiej filharmonii zarabiał trzy razy tyle co prezydent Gorzowa?” – wypalił znany z przenikliwości dziennikarz, zapewne wiedząc iż porusza temat związany także z jego zięciem, a jeszcze niedawno dyrektorem Filharmonii Gorzowskiej Krzysztofem Nowakiem. Komarnicki kluczył, kombinował i próbował zawrócić temat na inne tory, ale red. Błaszczak nie dawał za wygraną. W końcu wypalił: „Są rzeczy, które wypada i których nie wypada. Oceniam, że ten dyrygent był profesjonalistą z najwyższej półki, a taki kosztuje. Uważam, że osoby publiczne zarabiają za mało, a to iż prezydent zarabia tylko dziesięć tysięcy, to wstyd”. Kiedy Beech i Błaszczak dociskali dalej, a emocji nie ostudziła nawet przerwa reklamowa, b. prezes „Stali” oświadczył, że fundamentalnym złem nie są zarobki najważniejszych osób, ale … „pasożyty” – do których należy 150 tysięcy polskich urzędników. Reasumując - ogólna refleksja jest taka, że najbardziej w W. Komarnickim irytuje to, że odmawia sukcesów innym - Helenie Hatce, K. Sibińskiej czy Robertowi Dowhanowi, imputując im podlizywanie się partyjnemu aparatowi, choć przed 1989 rokiem był członkiem innych struktur, a one z demokracją wiele wspólnego nie miały...