Jedne wybory
za nami. Inne – przed nami. Jednak chyba żadne dokonywane przy pomocy kartek do
głosowania nie są wyborami większości. Ani nad mniejszościami, ani nad tak
zwaną całą resztą. Oprócz nielicznych wyjątków, jak na przykład wybór Papieża.
Tu bowiem bezwzględnie, by wybrać namiestnika Piotrowej Stolicy, musi
zadecydować większość uprawnionych do oddania głosu. Oczywiście też jest to większość
z pewnej mniejszości, czyli z grupy wybranych do wybierania. Czyli też jakby
lekko mniejsza ta większość.
O
ile wybory, a raczej ich wynik powinien oznaczać wybór dokonany przez jakąś
większość, to rzadko kiedy tak jest. Stąd radość z wyboru tego, a nie innego
kandydata lub też zwycięstwa tej a nie innej partii rzadko cieszy większość. A
to dlatego, że w wyborach od dawien dawna udział bierze mniejszość. No chyba że
jest to referendum o przystąpieniu do wymarzonej Unii Europejskiej. Do tego o
sukcesie stanowi też ustawowo przyjęta metoda liczenia głosów. Stąd przeważnie
zwycięzca plebiscytu publiczności to kandydat w najlepszym razie kilkunastu
procent uprawnionych. To i tak lepiej, bo kiedyś nie było ważne, na kogo się
głosowało, tylko kto liczył głosy.
Stąd
radość z sukcesu wyborczego to w rzeczywistości radość mniejszości. Która
zresztą po pewnym czasie robi się jeszcze mniejsza. Gdy zwycięzca „robi swoje”,
mając cztery długie lata i znając krótką pamięć elektoratu. A jak swoje robi,
to nie każdemu, kto cenny głos oddał, to robienie się podoba. I tak „mniejszość
zwycięska” kurczy się jeszcze bardziej. Tyle że pozostała, rosnąca w ten sposób
„większość” (by nie napisać „pozostała reszta”) może mało co już zrobić. Może
oczywiście narzekać albo ciszej lub głośniej sobie protestować. Z rzadka, jeśli
zbierze się ona większość w sobie, może jakiegoś wybrańca odwołać lub przy
sprzyjających prądach czy wiatrach doprowadzić do zmian przed upływem kadencji.
Czyli kadencję tę nieco skrócić. Co jest trudne, więc rzadko możliwe. I dlatego
w mniejszości sytuacji się zdarza.
Bywa
oczywiście i tak, że bez względu na to, kto zostanie wybrany, to duża większość
się raduje. Tak właśnie jest na Placu Świętego Piotra. Bez względu na to, czy
papieżem zostałby Włoch czy Niemiec, Argentyńczyk czy ciemnoskóry papabile,
tłum na placu przyjmie wybór konklawe z radością wielką. I jest to radość
szczera i długotrwała. To by się przydało także i nam Polakom, taki cudowny
optymizm i wiara. Niestety, jeśli większość nie głosuje lub nie ma nawet swego
kandydata, a głosująca mniejszość często decyduje dopiero przy urnie, to nic
dziwnego, iż radość z wyboru ma zwykle co najwyżej jakaś mniejszość. Lecz nawet
owa mniejszość i tak nie ma pewności, czy tak głosując dobrze uczyniła. Ma co najwyżej
nadzieję.
Bo
to, czy wybór był mniejszym złem, czy może jakimś dobrem, pokazuje dopiero
czas. I to, czy dobro wybrane nie zamienia się po czasie nie tylko w mniejsze
zło, ale nawet niekiedy w to większe, którego nikt z głosujących na pewno nie
pragnął. Tyle że do najbliższych wyborów trzeba wtedy robić dobrą minę i z nim
żyć, starając się – dla własnego komfortu psychicznego – jakoś je oswoić. I
wytrwać w wierze, bracia oraz siostry. Z reguły przez pełne cztery lata, choć w
polityce – jak i w całym naszym życiu doczesnym – nie ma dziś już nic pewnego.
Pewne są tylko zmiany. Oby nie po cypryjsku, tylko na lepsze.
GRZEGORZ
MUSIAŁOWICZ