Ciekawym zjawiskiem jest to, że o
szpitalnych problemach mówią wszyscy: politycy, związkowcy, pacjenci i
samorządowcy – ale nie lekarze. Oni zamknęli się w pogoni za pieniędzmi, a
etykę i koleżeńskość zgubili na zakręcie serwilizmu względem dyrekcji szpitala.
Nie wypowiedzieli się wtedy - gdy odchodził znany i doświadczony dr Piotr
Gajewski, milczą teraz – gdy całą prawdę powiedziała dr Małgorzata Marczewska.
Czy pieniądze aż tak bardzo degenerują ? W Gorzowie tak…
Rozmowa z dr
MAŁGORZATĄ MARCZEWSKĄ, rezydentką z gorzowskiego szpitala,
która powiedziała to, czego boją się powiedzieć jej zepsuci koledzy i
koleżanki.
Nad Wartą: Co
tknęło młodą lekarkę do tego, by wystąpić przeciw systemowi, który od wielu lat
i w odniesieniu do wielu dyrektorów z sukcesami funkcjonuje w gorzowskim
szpitalu? Szpitalni lekarze dotychczas nie narzekali, a jeśli już tylko prywatnie
i po drinku…
Małgorzata
Marczewska: Bo to są tchórze i kolaboranci. Bojąc się o własne tyłki, wolą
by prawdę mówił za nich ktoś inny i wszystkie te konflikty ze szpitalem w tle
są im nawet na rękę – związkowcy i politycy się wykłócają, a oni po prostu
robią kasę.
NW.: To jest dosyć oczywiste – instynkt samozachowawczy…
M.M.: … nie
jest oczywiste, bo wszyscy wiedzieli, że w szpitalu dzieje się źle, ale w imię
partykularnych interesów, nikt nie chce o tym powiedzieć pod nazwiskiem. To
ciekawe, bo jeszcze kilka dni temu mocno mnie dopingowali i sami narzekali na
lewo i prawo, a dziś boją się popatrzeć w oczy lub chociażby powiedzieć „Cześć
Gosia”.
NW.: Boli,
co ? Może lepiej było siedzieć – jak wszyscy inni – cicho i pokornie, nie
interesować się łamaniem prawa i spokojnie dokończyć okres rezydentury? Trochę
taki Don Kichot z pani…
M.M.:
Nie jestem zakłamana i nie potrafię milczeć, gdy widzę dookoła fałsz i obłudę.
Przecież ci wszyscy szpitalni lekarze, to – wiem iż się powtórzę, ale tak myślę
– tchórze i kolaboranci, którzy milczą oraz za nic mają pacjentów, gdy idzie o
ich finansową egzystencję. Przecież prywatnie, to żaden z nich nie powie iż w
szpitalu dzieje się dobrze.
NW.: Pani powiedziała rzeczy, które oni znali,
ale będąc elementem szpitalnego systemu świadomie i z premedytacją akceptowali.
Może im tak dobrze żyć w zakłamaniu, a pani zapomniała, że cena czyni cuda –
nie za pani tego ?
M.M.: Znam
i bardzo się dziwię temu zakłamaniu lekarzy, którzy nawet teraz widzą co się
dzieje i udają, że tego i nawet mnie samej, po prostu nie ma. Dlaczego
zdecydowałam się mówić ? Bo nie mogłam i nie mogę się zgodzić na jawne łamanie
prawa, a dokładnie na to, by Szpitalny Oddział Ratunkowy zagrażał życiu
pacjentów, bo przy jego obsadzie personalnej nie respektuje się stosownych
przepisów, a ja byłam tego żywym dowodem. Gdybym na to przymknęła oko, to –
gdyby coś się stało – ponosiłabym odpowiedzialność zawodową, karną i osobistą.
NW.: Osobistą już chyba pani ponosi, bo słowo „mobbing”
pada niemal w każdej wypowiedzi.
M.M.: A
dziwi się pan? Ja w czwartym miesiącu rezydentury zostałam niemal zmuszona do
dyżurów na SOR-ze, gdzie jako młoda lekarka miałam podejmować decyzje o życiu i
śmierci pacjentów. Tak nie powinno być, a dyrektor Twardowski doskonale o tym
wiedział, że jest to niezgodne z prawem. Mimo to akceptował to, a inni lekarze
nawet nie pisnęli słowem. Pierwszego lipca mija rok jak jestem rezydentem na
oddziale chorób wewnętrznych, ale ja już w czwartym dniu byłam cała we łzach,
choć jestem osobą o silnej osobowości.
NW.: Dobra,
młoda lekarka zostaje zmuszona do dyżurowania na Szpitalnym Oddziale
Ratunkowym, ale przecież są jakieś komórki, instytucje i osoby, którym sytuację
można było zakomunikować ?
M.M.: Ja
od początku zadawałam pytanie, dlaczego mam dyżurować na SOR-ze, skoro jest to
niezgodne z prawem. Niestety na piśmie nic nie otrzymałam.
NW.: Taka z
pani legalistka, czy bała się pani ciężkiej pracy ?
M.M.: To
nie chodzi o sam legalizm, bo ważniejsza jest etyka lekarska oraz umiejętność
rozeznania sytuacji we własnym sumieniu. Ja wiedziałam, ze będąc na SOR-ze,
staję się jednocześnie głównym lekarzem szpitala i jak się coś stanie, to będą
z tego poważne konsekwencje. Samo przyjście jednego czy drugiego specjalisty,
który łaskawie mi w czymś pomoże, to o niczym nie świadczy. Osobą biorącą z
imienia i nazwiska pełną odpowiedzialność byłam ja, a to było niezgodne z
prawem. Nie mogłam pozwolić na to, bym figurowała tam, gdzie jest miejsce
specjalisty medycyny ratunkowej. Przecież karetka przywoziła bardzo różne
przypadki…
NW.:… różne,
to znaczy - skomplikowane i wymagające absolutnie specjalisty ?
M.M.: To
były bardzo różne przypadki – te zagrażające życiu i te zwykłe. Bywało przecież
tak, że mieliśmy odmienne zdania, ale decyzję miałam podjąć ja, która na SOR-ze
byłam najważniejszym lekarzem w szpitalu, a tak być nie powinno. Bywało, że ja
kwalifikowałam jakiś przypadek do leczenia chirurgicznego, a chirurg mówił mi: „Nie,
to się nie kwalifikuje. Proszę iść do internisty”. Internista również uważał
coś innego, a ja musiałam zmusić dany oddział, by pacjent został przyjęty,
wbrew ich opinii.
NW.:
Przecież w takiej sytuacji pacjent mógł, przepraszam za kolokwializm,
wykopyrtnąć ?
M.M.: Tak,
to nieodpowiednie sformułowanie. Niemniej jednak sytuacje były poważne, a ja –
młoda lekarka – musiałam kopać się z koniem i zmuszać oddziały, to przyjęcia
takiego pacjenta. Tak być nie powinno, a na SOR-ze winien być specjalista
medycyny ratunkowej.
NW.: I co,
nikt o tym wszystkim nie wiedział ? Dyrektor Twardowski udawał, że jest dobrze,
wygłaszał płomienne wystąpienia, a takie rzeczy działy się w strategicznym
miejscu w szpitalu?
M.M.: Faktycznie,
to dyrektor Twardowski był kierownikiem SOR-u jako główny lekarz szpitala.
Próbowałam go zawiadomić o tej sytuacji, ale w sekretariacie poinformowano
mnie, że dyrektor zmienił numer telefonu i oni jeszcze go nie mają.
NW.: Są
jeszcze lekarze gorzowskiego szpitala, którzy też znają prawo i wiedzieli, ze
jest coś nie tak. Jak oni na to: „Młoda
zdolna Marczewska – poradzi sobie” czy może „Znaleźliśmy jelenia, który będzie robił to, czego my unikamy” ?
M.M.: Raczej
traktowali mnie z lekkim dystansem, klepiąc po ramieniu i wmawiając, że ten lub
inny pacjent nie jest chirurgiczny. Mając prerogatywy nie tylko medyczne, ale
również administracyjne, często kierowałam jednak pacjentów na oddział, a
dzięki temu miałam wśród ordynatorów wielu wrogów. A przecież robiłam to w
interesie pacjentów.
NW.: Trzymam się tego samego. Pacjent mógł, przepraszam za znów za to sformułowanie, wykopyrtnąć ?
M.M.: Lekarze
mieli nawet pretensje, gdy prosiłam ich o konsultacje i to dla mnie osobiście
jest dziwne, a wynika z ogólnej atmosfery w szpitalu. Nie ma solidarności
pomiędzy lekarzami, a co za tym dalej idzie – współpracy. To wszystko odbija
się na pacjentach, bo panuje ogólna spychologia.
NW.: To jaka
jest ta atmosfera ?
M.M.: Fatalna.
Wszystko kręci się wokół dyrektora i dziwnych gier, a nie wokół pacjenta, który
powinien być najważniejszy. Lekarze akceptowali i akceptują taki stan rzeczy, a
nawet nie biorą za nic odpowiedzialności . Nie mam wątpliwości, że ten cały
mobbing w odniesieniu do mojej osoby, to efekt dziwnych gierek personalno-finansowych.
Lekarze - godząc się na różne sytuacje - po prostu chcieli dla siebie coś u
dyrektora Twardowskiego ugrać.
NW.: To
inaczej – lekarze w szpitalu są zwykłymi koniunkturalistami czy się boją ?
M.M.: Boją
się okropnie, ale wiele w nich zwykłej perfidii i koniunkturalizmu. Rezydenci trafiali
na SOR, bo byli do tego zmuszani przez swoich kierowników oraz ordynatorów, a
ci ostatni wiedzieli co stało się z doktorem Gajewskim, a więc najzwyczajniej
milczeli i będą milczeć dalej. Myślą zapewne, że skoro można było zwolnić
znanego Gajewskiego, to można każdego innego.
NW.: Wszyscy
lekarze są tacy ?
M.M.: Oczywiście,
że nie. Jest wielu wspaniałych lekarzy i byłoby krzywdzące, gdybym powiedziała,
że wszyscy są tacy sami.
NW.: Dyrektor
Marek Twardowski, to nie tylko menadżer – choć w te umiejętności wielu wątpi –
ale przede wszystkim lekarz. Ten zaś powinien wiedzieć, że kształcenie młodej
lekarki, to sztuka nie mniejsza niż nauka chirurgii. Więcej w nim lekarza czy
bezdusznego zarządcy ?
M.M.: Oczywiście,
że się pogubił i z lekarza nie ma już w nim wiele. Podczas spotkań z lekarzami opowiadał
głównie o swoich ministerialnych doświadczeniach, a przecież to nie powinno być
tak. Ja jestem nim rozczarowana.
NW.: No i
jest pani trochę „wyklęta” w środowisku. Lekarze pewnie się cieszą, że jest
ktoś taki jak pani, bo sami nie mają odwagi mówić prawdy, ale oficjalnie lub
chociażby na korytarzu tego potwierdzić nie mogą.
M.M.: Tak,
lekarze liczą na to, że ja zrobię awanturę, wywołam dyskusję i powiem iż dzieje
się źle. Też mają świadomość, ze to wszystko jest groźne, ale po cichu liczą iż
coś dla siebie ugrają, bo ubrani są w tchórzostwo i lizusostwo.
NW.: Ale można
odnieść wrażenie, ze panią też wykorzystały niektóre środowiska polityczne…
M.M.: Oczywiście,
że czuję się wykorzystana przez wszystkie możliwe środowiska do ich osobistych
potrzeb. Wyjątek stanowi kilka osób, które szanuję i lubię, ale tak poza tym,
to wykorzystali mnie wszyscy i teraz liczą na efekty, a mi nie patrzą nawet w
oczy. Proste – omijają mnie w szpitalu z daleka, dorzucają jeszcze do ognia i
traktują jak trędowatą. Jak ktoś już leży, to najlepiej go kopnąć. Mnie boli iż
zawiodłam się także na dobrych znajomych, a przecież wszystko robię
bezinteresownie i dla nich wszystkich – bo to oni po mojej akcji mogą mieć
lepsze warunki pracy, być lepiej szanowani oraz lepiej zarabiać. Tchórze i
kolaboranci!
NW.: Ten
szpital na krótki czas przed przekształceniem, to okręt z widokiem na nowy ląd
czy przeciekająca łajba, która rozbije się o skałę prywatyzacji?
M.M.: Ten
okręt pod przywództwem kapitana Twardowskiego może się rozbić, bo załoga mu nie
ufa. Gdyby było inaczej, to można wyjść nawet z największych opresji, ale on
patrzy tylko na cyferki i bilansowanie się oddziałów. Pacjent jest mniej ważny.
Kiedy więc ten okręt jest przez dyrektora źle prowadzony, ja już dzisiaj
krzyczę: „Uwaga lodowiec!!!”.
NW.: Co z
tego skoro pani krzyczy i jako pierwsza wśród kadry oficerskiej dostrzegła
lodowiec, skoro i tak wyląduje za burtą ?
M.M.: Najpewniej
tak będzie, a niektórym nawet się to spodoba. Jestem jednak już zmęczona walką
i chyba trzeba odpuścić oraz dać temu szpitalowi zatonąć. Moi koledzy będą
patrzeć na mnie jak na tonących z „Tytanika”, ale przecież też pójdą na dno.
Inaczej i później.
NW.: To
wróćmy na chwilę na ląd. Co teraz z panią ?
M.M.: Chodzę
codziennie do szpitala, bo wciąż mam umowę o pracę.
NW.: Tak
normalnie?
M.M.: No
nie tak do końca. Przebieram się w fartuszek poza oddziałem, idę na oddział i potem
czuję się jak mebel, który sam się przestawia. Moi koledzy lekarze mnie
unikają.
NW.: Sprzedali
panią za coś czego sami nie są pewni?
M.M.: Jak
kolaboranci, którzy sprzedawali całe rodziny. Dzisiaj również wyrzucono mnie z
oddziału i kręciłam się po szpitalu. Nie rozmawiają ze mną nawet młodzi
lekarze, a ja sobie stoję lub siedzę w różnych miejscach.
NW.: To
ciekawie…
M.M.: …raczej
nie. Gorzów będzie mi się źle kojarzył, bo to ładne miasto, ale jestem zirytowana
poziomem zakłamania środowiska lekarskiego w szpitalu. To jakiś dramat!
NW.: Swoje
jednak pani zrobiła.
M.M.: Wiem,
po cichu wszyscy mi kibicują, ale oficjalnie nie jest to w dobrym tonie. To nie
świadczy źle o mnie, ale o tych, którzy ulegli masowemu zakłamaniu.