„Jest zgoda członków <Solidarności>
na manifestację oraz strajk generalny” – ogłosił ponad miesiąc temu pod
gorzowskim hotelem „Mieszko” szef związku Piotr Duda, a w sobotę w Warszawie
doprecyzował: „To będzie największa
manifestacja po 1989 roku”. W ramach protestu odbędą się pikiety, panele
oraz wielka manifestacja, która ma pokazać iż ludzie nie chcą już rządów
Platformy Obywatelskiej i premiera Donalda Tuska.
Nie jest wykluczony również
strajk generalny, a w obu spotkaniach – tym gorzowskim i warszawskim – udział
wziął szef gorzowskiej „S” Jarosław
Porwich, który na łamach lokalnych mediów, również stroszył zmoczone
rzeczywistością pióra i napinał propagandowe muskuły. „Ten rząd jest szkodliwy i musi odejść. Nasz protest będzie mocniejszy w
wyrazie niż dotychczasowe” – grzmiał w rozmowie z red. Danielem Rutkowskim z Radia Zachód, ale na pytanie: „To może maciej jakieś rozwiązania i
propozycje?”, wypalił mniej buńczucznie i jakby skłaniając się do końca
audycji: „Możemy o tym mówic bardzo
długo, to temat na długą dyskusję i nie ma na to czasu. To do rządzących, a nie
do związkowców należy przedstawianie propozycji”. Problem w tym, że o ile
akcja ogólnolska może zakończyć się medialnym i propagandowym sukcesem:
spaleniem kilkuset opon, zablokowaniem Sejmu i kilkoma burdami na ulicach
stolicy, to już mówienie o oburzeniu mieszkańców województwa lubuskiego i
gotowości ich wyjścia na ulice, jest zwykłą propagandą. „Gdyby nie <Solidaraność> Andrzejczaka, skrzywdzeni pracownicy
kostrzyńskiego szpitala, kilkanaście pań z DPS-ów oraz etatowi działącze, to
pod urzędem wojewódzkim protestowałoby nie więcej niż 20 osób” – mówi szef
jednej z komisji, który przyznaje, że nie ma instrumentów do tego, by namówić
swoich członków do udziału w takich manifestacjach. „Wystarczy zapytać ludzi z ENEA, Arctic Paper, Sanepidu czy TPV, a nawet
Marka Tymanowskiego z Bordnetze, gdzie zwolniono ostatnio wiele osób. Ludzie
nie garną się do protestów, bo wiedzą, że to jest teatr i nic to nie daje”
– mówi rozmówca NW, podkreślając przy tym iż rozumie przewodniczącego Porwicha,
ale to jest jego gra i za to dostaje pieniądze, a ludziom to nie pomoże. „On bierze prawie osiem tysięcy brutto i
jeździ za nasze służbowym samochodem, a więc ma protestować i robić dym. Mynie
mamy o to żalu, bo go wybraliśmy, ale musimy pracować” – mówi NW nieetatowy
szef komisji w jednostce publicznej. Z praktycznego punktu widzenia ewentualny
strajk generalny w Gorzowie nie byłby przez nikogo odczuwalny – ENEA to spółka,
która prądu nie wyłączy, MZK na pewno nie przyłączy się do strajku, a protesty
w Faureci, TPV, Bordnetze, TESCO, PKO BP oraz Bama Polska nie wchodzą nawet w
grę – pracownicy bardziej cenią tam pracę niż aktywność związkową. Pozostają
jednostki publiczne, ale one – z wyjatkiem szpitali i Sanepid-ów – nie
zrzeszają po więcej niż kilkunastu działaczy. Lubuskie struktury „Solidarności”
nie należą też do znaczących w samym związku. Tutaj wpływy i pozycja liczona
jest tylko i wyłącznie trzema kryteriami: liczebnością struktury, liczebnością
działaczy na etatach – co przekłada się na ich mobilność oraz zdolność do
pozykiwania środków na działalność bieżącą. To ostatnie zależne jest od dwóch
pierwszych czynników, a z tego można wyciągnąć wniosek, że „Solidarność”
domagając się podwyżki płacy minimalnej oraz likwidacji umów zleceń, de fakto
domaga się zwiększenia swojego budżetu – składki uzależnione są od wielkości
wynagrodzenia. Dlaczego związek traci na znaczeniu ? Przewodniczący Porwich
odpowiedź ma jedną i jedynie słuszną: „Jeśli
związkom zawodowym podkłada się nogę, to nie można liczyc na takie
uzwiązkowienie jak chociażby w Danii, gdzie wynosi ono 90 procent”. Lubuska
„Solidarność nie zawsze była tak mało znacząca, a był okres iż swoich
przedstawicieli miała również w najwyższych organach statutowych. Najpierw był
to obecny wojewoda lubuski Jerzy
Ostrouch, który przez wiele lat był „gospodarczą prawą ręką” Mariana Krzaklewskiego i zasiadał w
Prezydium Komisji Krajowej „S”, a później Roman
Rutkowski, swego czasu poseł AWS oraz szef Zarządu Regionu, który pełnił
funkcję przewodniczącego Krajowej Komisji Rewizyjnej. „To ja kontroluję Mariana” – zwykł mawiać podczas wizyt w Gorzowie.
Ostatnim lubuszaninem we władzach był Maciej
Jankowski z Zielonej Góry, ale tak naprawdę przez wiele lat „Solidarność”
postrzegana była głównie przez pryzmat jej wieloletniego szefa Bronisława Żurawieckiego. „Bronek mógł zadzwonić do Krzaklewskiego lub
nawet współpracowników premiera zawsze, a jeśli z jakiś przyczyn nie mogli
rozmawiać i nie oddzwonili, to go potem wręcz przepraszali” – mówi
wieloletni członek Zarządu Regionu. Może ktoś powinien wynieść sztandar i
zbudować tą organizację od nowa i bez bagażu działaczy chcących ustawić się w
polityce. „Marian wypier...j ze swojego
gabinetu, bo mam gościa” – mówił swego czasu do dyrektora gorzowskiego szef
tamtejszej "Solidarności". Te czasy na szczęście minęły bezpowrotnie, a premier, wojewoda i marszałek mogą
w swoich gabinetach siedziec spokojnie...