Ponoć sport łączy, ale tylko ludzi mądrych, bo głupich z reguły dzieli. Tak zresztą jak polityka. Wśród mieszkańców jednego miasta czy całego kraju potrafią być znacznie
głębsze, niż te wynikające z kibicowania żużlowi czy nożnej piłce. Wynikają one
z prostej potrzeby – określenia punktu odniesienia, by w opozycji do niego czuć
własną, „lepszą” tożsamość. I z tego
punktu widzenia są pożądane. Potrzebny jest wróg, przeciwnik, obcy, inny.
Uprzedzam, że uprzedzony jestem z natury do takich podziałów. Jedyne
bowiem, co tworzą, to niepotrzebną wrogość tam, gdzie nie jest wskazana. Tak
samo w polityce. Skoro „tamci” mają mowę nienawiści, to „my” pouprawiamy
miłość. Znaczy – politykę miłości będziemy społeczeństwu demonstrować. Przy
okazji powalczymy z kibolami, co przysporzy nam chwały, a grupę tę wepchnie w
polityczne objęcia przeciwnika. Ten przyjmie ich chętnie w czułe objęcia, bo
własny elektorat mu się naturalnie kurczy. Narybkowi nada się określenie
„kibiców patriotycznych”, rozbudzając dumę, że są lepsi niż „tamci”. Niż kibice
niepatriotyczni i cała zgniła kosmopolityczna reszta.
To, że rozbudzanie wrogości wśród społeczeństwa nie jest wskazane, to
oczywiście mało istotny argument. Z punktu widzenia wpływów, głosów w wyborach
i lepszego dookreślenia własnej tożsamości jest po prostu niezbędne. Wiedzą o
tym politycy, wiedzą o tym sportowi działacze. Stąd próby zmienienia takiego
stanu rzeczy budzą tam opór od samej góry. Bo należy bronić „swoich”, bo kruk
krukowi oka nie wykole, bo lekarz uczciwy nie „zasypie” nieuczciwego lekarza
przed innymi. Taka forma grupowej – bo przecież nie społecznej – solidarności.
Problem pojawia się tylko z wiarygodnością. Dla bacznych obserwatorów
różnych form życia i współistnienia, nie tylko tego partyjnego, jawi się obraz
wypaczonych form tego współżycia i tego współistnienia. Wszystkim stronom tak
zwanego dialogu w komisji trójstronnej rozmowy często nie były przydatne.
Zawsze można pokazać drugą stronę jako tę nieodpowiedzialną, zrywającą rozmowy,
a nierzadko wręcz do tego zrywania ją prowokować. Konflikt dobrze rozegrany
politycznie jest na rękę i może pokazać, że owa druga strona jest be. A jeśli
jeszcze uważa się ją za słabą, no to można pozwolić sobie pohasać. Choć zaogni
to istniejące konflikty jeszcze bardziej.
A gdy wiemy, że na przykład najbliższych wyborów możemy nie wygrać,
warto jeszcze zostawić następcom (tak zresztą, jakby zrobiliby nam również oni)
trochę kukułczych jaj i różnych problemów do rozwiązania. Niech się martwią. Bo
państwo, jego siła, bogactwo i rozwój są mniej ważne, przyszłość jego obywateli
jest mniej ważna. Tak jak złamany nos kibica wrogiej drużyny. Nawet jeśli to
drużyna z tego samego miasta, tylko w innej dyscyplinie.
Bo patriotyzm to „my”, a to co złe to „oni”. Tak było (nie zawsze), tak
jest (bardzo często) i nie zanosi się na zmianę sposobów myślenia. Ważne że
wygraliśmy, że byliśmy, że mieliśmy swoje pięć minut. Miniemy to miniemy, takie
życie. A że po nas przyjdą inni i choćby potop? Że to, czego zaniechaliśmy,
niekorzystnie odbije się na kolejnych pokoleniach i kolejnych rządach? Że nie
wpłynie to dobrze na poziom zaufania, na rozwój Polski i jakość życia
obywateli? Trudno. Takie życie.
GRZEGORZ MUSIAŁOWICZ