Przestał być wojewodą
lubuskim, bo od pierwszego dnia był niewygodny lokalnym środowiskom i koteriom.
Pewnie dlatego jego nazwiska unikano podczas dzisiejszych obchodów XV-lecia
województwa jak ognia. A przecież wielu spośród tych, którzy uczestniczyli w
konferencji - zawdzięcza mu wiele.
Przynajmniej to, że nie stali się aferzystami, bo gdyby nie pierwszy wojewoda
lubuski z zewnątrz – mogłoby być różnie. Mówi to ten, który to widział i w tym
uczestniczył…
Rozmowa z prof. JANEM MAJCHROWSKIM, byłym
wiceministrem spraw wewnętrznych, pełnomocnikiem rządu Jerzego Buzka ds.
tworzenia województwa oraz pierwszym wojewodą lubuskim.
Nad Wartą: Trochę trywialne pytanie, ale może dla wielu wcale nie
oczywiste. Którą z funkcji ceni Pan sobie bardziej w życiu: wiceministra spraw
wewnętrznych i delegata rządu ds. tworzenia województwa czy jednak Wojewody Lubuskiego
?
Jan Majchrowski: To rzeczywiście trywialne pytanie.
Oczywiście najbardziej cenię sobie funkcję Wojewody Lubuskiego. To był najbardziej
zaszczytny urząd, jaki kiedykolwiek pełniłem. Mówię to zupełnie szczerze i bez
żadnego krygowania się.
N.W.: Nie jest jednak tajemnicą, że przygodę z nowym podziałem
administracyjnym kraju rozpoczął pan znacznie wcześniej. Może przesadzę, ale
był Pan jednym z autorów podziału Polski na okręgi wyborcze w nowym systemie
administracyjnym. W oparciu o ten podział przeprowadza się wybory samorządowe w
powiatach i województwach.
J.M.: Co do tego, jest w tym sporo racji i na tej właśnie kanwie można
by zadać pytanie: „Panie Majchrowski, skąd Pan się w ogóle w tym Gorzowie i
regionie wziął?”. Niemal wszyscy wojewodowie w Polsce byli przecież miejscowi.
Dla przykładu, jakiś Kazik, Arek, czy Miro był często najpierw samorządowcem,
przedsiębiorcą, dyrektorem Czegoś Tam z o.o. albo S.A., a potem wojewodą, a
potem znów przedsiębiorcą, a jak jego firma plajtowała, to znów mógł być wojewodą
i tak dalej. Taka karuzela stanowisk, ale zawsze na tym samym terenie. Wszyscy
się znali jak łyse konie, tylko Majchrowski był całkiem z zewnątrz i wielu się
zastanawiało, skąd się wziął.
N.W.: Dobrze, skąd się więc wziął, bo wiadomo iż nie był to
przypadek, że młody doktor został współpracownikiem wicepremiera Janusza
Tomaszewskiego, delegatem rządu i pierwszym wojewodą w nowym województwie. O
wszystkim przesądziło to, co robił Pan w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i
Administracji. Podobno to Pan był jednym grabarzy Unii Wolności, a „cegiełką”
był podział na okręgi wyborcze w nowych województwach ?
J.M.: Moment, moment, bo się zagalopujemy i nie będzie wiadomo, o co chodzi.
Rzeczywiście, przed zostaniem wojewodą lubuskim byłem delegatem rządu do reformy
ustrojowej w województwie lubuskim. Niemniej jednak, żeby być tam, gdzie byłem
– musiało się coś stać. Nie przyszedłem przecież z namaszczenia jakiejkolwiek
partii, ale wprost z uniwersytetu.
N.W.: No to co się takiego wydarzyło ?
J.M.: Pewnego pięknego wiosennego dnia 1998 r. wiceminister w MSWiA - Jerzy
Stępień, zaproponował mi pracę doradcy w gabinecie politycznym ministra SWiA,
którym był wówczas wicepremier Janusz Tomaszewski. Jerzego Stępnia znałem z
czasów gdy był Generalnym Komisarzem Wyborczym, a Janusza Tomaszewskiego nawet
na oczy widziałem. Zgodziłem się. Gdy przyszedłem do pracy do ministerstwa, postawiono
przede mną zadanie: będą powiaty i nowe województwa i trzeba będzie do nich przygotować
ordynację wyborczą, a potem podzielić kraj na nowe okręgi wyborcze w tych
powiatach i województwach. A podział na okręgi wyborcze nigdy nie jest procesem
całkowicie obiektywnym…
N.W.: To dosyć logiczne, że jest to proces raczej polityczny …
J.M.: … on może być procesem politycznym. Mi jednak nikt nie wydawał
żadnych dyrektyw, a przygotowana przeze mnie i mój zespół (złożony z kolegów z
Uniwersytetu Warszawskiego) praca wymagała kolosalnych nakładów czasu i
zaangażowania. Śmiało mogę powiedzieć, że nigdy wcześniej w życiu tak ciężko
nie pracowałem, jak przez te dwa tygodnie, gdy pracowaliśmy nad podziałem
Polski na okręgi wyborcze. Kiedy skończyliśmy, byłem przekonany, że wszystko
jest już gotowe i pozostaje tylko formalne wydanie odpowiedniego rozporządzenia
wykonawczego do uchwalonej już ordynacji samorządowej. Wtedy do mojego pokoju
osobiście przybył wicepremier Tomaszewski…
N.W.: Emocje rosną, więc można się tylko domyślać, że wydarzyło się coś
niezwykłego…
J.M.: A i owszem, tamte wydarzenia jakoś pośrednio zadecydowały o tym,
że znalazłem się później w Gorzowie. J. Tomaszewski oznajmił, że to co zostało
przygotowane, musi być jeszcze politycznie uzgodnione między AWS a UW i ja mam
być podczas tych uzgodnień obecny, jako odpowiedzialny za ten podział na
okręgi. Spotkanie koalicyjne odbyło się w gabinecie wicepremiera Tomaszewskiego.
Ze strony Akcji Wyborczej Solidarność obecny był m.in. dzisiejszy Prezydent RP
Bronisław Komorowski i wiceminister obrony - Romuald Szeremietiew, a ze strony
Unii Wolności – wicepremier L. Balcerowicz i ówczesny prezydent Warszawy - Paweł
Piskorski. Skład był nieliczny, ale bardzo mocny.
N.W.: Warto tu na chwilę przerwać, bo po sejmowych i rządowych
korytarzach chodziła wówczas pogłoska, że Piskorskiemu zależało szczególnie na
jednym województwie, które później za sprawą zalesień, przyczyniło się zresztą
do jego zguby.
J.M.: Ja mogę odnosić się tylko do faktów, a one są takie, że gdy
rozpoczęła się dyskusja na temat podziału na okręgi wyborcze, to P. Piskorski rzeczywiście
wyrażał szczególne zainteresowanie okręgami wyborczymi w przyszłym województwem
zachodniopomorskim. Gdy już wszystko zostało zasadniczo uzgodnione (właściwie
całkowicie zgodnie z moim projektem), P. Piskorski bardzo nastawał na inne
ułożenie okręgów wyborczych właśnie w Zachodniopomorskim.
N.W.: A Pan go poparł…
J.M.: Wręcz przeciwnie. Polityczna dyskusja koalicjantów trwała. Widziałem,
że żaden z panów nie miał przy sobie ustawy, a tylko zabazgrane mapki z
zaprojektowanymi okręgami wyborczymi. I wtedy jakieś licho mnie podpuściło – bo
przecież byłem wówczas młodym człowiekiem - i powiedziałem, że to jest niemożliwe,
bo nie zezwala na to uchwalona w ordynacji norma przedstawicielska, określona w
jakimś tam artykule, powiedzmy 213. Wtedy wicepremier Tomaszewski powiedział
wprost: „Panowie, doktor Majchrowski przecież się na tym zna najlepiej. Jak się
nie da, to nic nie poradzimy. Będzie jak jest.” Koledzy z UW pokiwali z
żalem głowami, a wicepremier Balcerowicz uznał, że w tej sytuacji nie jest już
potrzebny. Pożegnał się, a w gabinecie z ramienia UW zostawił już tylko samego
Pawła Piskorskiego. Na pożarcie… Jednym z rezultatów przyjętego w drodze
tamtych politycznych ustaleń podziału na okręgi, było to, że w relatywnie
małych okręgach Unia Wolności dostała w skórę, a AWS święcił raczej sukcesy.
N.W.: Ordynacja wyborcza i podziały na okręgi nie są obiektywne, a niewidzialna
ręka polityki bardzo osłabiła po tamtych wyborach samorządowych partię
Balcerowicza i Piskorskiego, a potem ją wyeliminowała. Dzisiaj możemy mówić o
nieboszczce Unii Wolności.
J.M.: Ja bym aż tak swojej roli tutaj nie widział, bo tamte wybory były
tylko elementem całości. UW obiektywnie traciła swą dawną pozycję w polskiej polityce.
Wrócę jednak do puenty całej sytuacji, bo ona jest najciekawsza i gdyby nie
ona, to nie byłoby mnie w Gorzowie.
N.W.: Zaczyna być ciekawie…
J.M.: Myślałem, że tak było od początku... Jak już wszyscy wyszli, a w
gabinecie został wicepremier, ja i tylko kilka osób z MSWiA, Tomaszewski zatarł
ręce i powiedział coś jakby „Załatwiliśmy
ich”, „Dobra nasza”, czy coś takiego. Był bardzo zadowolony, że AWS postawiła
na swoim (czyli na moich okręgach). Wtedy powiedziałem, że obawiam się, żeby z
tego jakiejś draki nie było. Tomaszewski zdziwiony: „Dlaczego?”. Odpowiedziałem: „Przecież tego artykułu 213 w ogóle
nie ma w ordynacji…”.
N.W.: Mina wicepremiera Tomaszewskiego musiała być bezcenna, a w Pana
skórze nie chciałby być nikt.
J.M.: Zagrałem va banque i
mogłem spodziewać się natychmiastowego zakończenia mojej kariery, jako doradcy
ministra. A tu Janusz Tomaszewski, zamiast na mnie nakrzyczeć, podbiegł do
swojej dużej szafy, która miał w gabinecie, wyjął butelkę whisky, nalał mi całą szklankę i
powiedział: „Pijcie! Zasłużyliście!”. To nie żart, ja musiałem tę
szklankę duszkiem wypić. Ale od tego momentu postrzegany byłem w ministerstwie
nie tylko jako człowiek z ułańską fantazją, ale też jako „Człowiek
Tomaszewskiego”. Nigdy tego nie prostowałem. Bo i po co?
N.W.: Akurat ułańskiej fantazji nikt i nigdy Panu nie odmawiał, Panie
Wojewodo. Rozumiem, że ta sytuacja zaprowadziła Pana później do gabinetu
wiceministra ?
J.M.: Tak, to była też ciekawa sytuacja. Jakiś czas później siedzę
sobie w domu, a tu dzwoni telefon. Pamiętam jak dzisiaj ten głos Pani dyrektor Departamentu
administracji publicznej: „Panie ministrze, coś tam, coś tam…”. Na co
jej odpowiedziałem, że to pomyłka, bo telefon do ministra Stępnia jest inny. Na
co ona dalej mówi do mnie per „Panie ministrze Majchrowski” i że mam się skontaktować
z ministrem Dziubanem, który był szefem kadr MSWiA. Pomyślałem sobie, że to
jakiś okropny żart i chyba chodzi o to, że się gdzieś za ministra podpisałem i
teraz mnie wywalą. Zadzwoniłem do Dziubana, a on do mnie: „Jak to, nie wie Pan?
Został Pan podsekretarzem stanu i Delegatem Rządu ds. Reformy Administracyjnej
w Województwie”…
N.W.: …no właśnie, jakim ?
J.M.: Mi się wydawało,
że powiedział lubelskim i nawet odpowiedziałem, że to świetnie, bo mam wykłady na
KUL-u i bardzo mi to pasuje. On mi na to, że nie chodzi o „lubelskie”,
ale o „lubuskie”. I spytał się, czy ja tam kiedyś byłem. Odpowiedziałem,
że nigdy w życiu. A on na to: „To bardzo
dobrze. Chodzi o to, żeby tam byli ludzie z zewnątrz”.
N.W.: To będzie typowo lubuskie, ale dla rozluźnienia rozmowy zadam
pytanie: szybciej Panu w myślach przyszła wtedy Zielona Góra czy Gorzów ?
J.M.: Ja wiem, że
to delikatna kwestia… Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła wtedy do głowy, to wziąć
mapę i sobie to „księstwo lubuskie” obejrzeć… Mój pierwszy wyjazd był jednak do
Gorzowa, bo tam też znajdowała się siedziba przyszłego wojewody lubuskiego, a
więc przedstawiciela rządu w województwie. Ale chcę zaznaczyć, że wcześnie
postąpiłem w sposób dość wyrachowany i najpierw zaprosiłem obu wojewodów –
gorzowskiego i zielonogórskiego do siebie, do ministerstwa w Warszawie.
Przyjechali ze swoimi dyrektorami generalnymi. Pamiętam, że jak przyjmowałem delegacją
gorzowską, to witałem się z Mirosławem Marcinkiewiczem jako wojewodą, a z Jerzym
Ostrouchem jako dyrektorem generalnym. To był zły omen, nie tylko dla Jerzego
Ostroucha… Inną sprawą jest to, dlaczego się pomyliłem.
N.W.: Bardzo symboliczna pomyłka.
J.M.: Tak, szczególnie
dla tych, co znają późniejsze wydarzenia. Ja jednak także pamiętam, że wojewoda
Miłek podarował na samym początku butelkę znakomitego „Winiaku Zielonogórskiego”.
Szkoda, że już go się nie produkuje. Za to
wczoraj, w dniu moich urodzin, pierwszy prezes lubuskich sołtysów - Józef
Augustyniak – przysłał mi aż trzy butelki, i to własnej produkcji.
N.W.: Dobra, to jesteśmy w momencie, gdy wicepremier w myślach mówi
sobie: „Wyślę tego młodego i ambitnego doktora w lubuskie”. Pan wsiada
do pociągu i jedzie tam, gdzie jeszcze nigdy go nie było – do Gorzowa.
Jakie były pierwsze wrażenia ?
J.M.: To było na
peronie. Było ciemno i zimno, świtało. Powitał mnie ówczesny wojewoda gorzowski
Jerzy Ostrouch wraz ze swoim kierowcą, Panem Rafałem Wawrzyniakiem. Pamiętam,
że wojewoda Ostrouch próbował mi z rąk wyrwać walizkę, choć uważałem, że nie
wypada, żeby wojewoda dźwigał moje tobołki. Na szczęście szybko oddał ją
swojemu kierowcy. Pierwsze wrażenie ? No, cóż… trochę zdziwiło mnie, że miasto
wojewódzkie ma taki mały dworzec kolejowy. Chcę jednak powiedzieć, że przyjęcie
w Gorzowie i Zielonej Górze było bardzo miłe…
N.W.: …a to ciekawe, bo wszyscy się obawiali, co też Pan będzie tu
robił jako namiestnik rządu.
J.M.: Wspomnienia
mam bardzo miłe, a tym delegatem rządu byłem sporo czasu. Roboty i jeżdżenia
było huk. Z rzeczy przyjemnych najbardziej pamiętam wspaniały kulig, który
zorganizował wojewoda Ostrouch…
N.W.: …wielu mówi, że ku swojej własnej zgubie. Panie Wojewodo, ten
kulig był brzemienny w skutkach na przyszłość - wtedy podjął Pan decyzję, by
zostać wojewodą lubuskim.
J.M.: A
rzeczywiście kulig był wspaniały, ale proszę pamiętać, że decyzje nie należały
do mnie. Mi się wtedy po prostu bardzo spodobało to województwo, ta piękna
przyroda, te lasy… Tak więc wojewoda gorzowski J. Ostrouch, aspirujący wówczas do
funkcji Wojewody Lubuskiego (a walka o to stanowisko, między dwoma miejscowymi
kandydatami, okazała się bardzo brutalna), postanowił urządzić kulig. Pamiętam
tamtą scenerię doskonale: kilka sań mknących w głębokim śniegu, moja niedawno
poślubiona żona obok mnie, otulona kożuchem, parskające konie… Poczułem się jak
Kmicic z „Potopu” na kuligu z Oleńką. Zajeżdżamy nad jakieś zamarznięte jezioro,
tam duży ogień i piekące się mięsiwa, i lejący się dla rozgrzewki „Stock”. No, to nie był „Winiak
Zielonogórski”, bo zdaje się, że ówczesny dyrektor Kaźmierczak (zaufany
człowiek wojewody Ostroucha) gustował w trunkach zagranicznych, jak i jego
ówczesny szef zresztą też. Ciekawe, czy teraz zmienił upodobania? Pamiętam, że
właśnie wtedy z Panem Ostrouchem przeszedłem na „ty”. Zrobiło się tak
przyjemnie, że powiedziałem: „Wiesz Jurek, to województwo jest takie fajne,
że ja chętnie bym tu został Twoim wicewojewodą. Przypinałbym jakieś odznaczenia…”.
N.W.: I… ?
J.M.: I nic. Jerzy
Ostrouch wyraźnie nie podchwycił tematu i żadnej propozycji mi nie złożył. A resztę
znamy... Musiałem zostać wojewodą i robić znacznie więcej niż przypinanie
odznaczeń.
N.W.: A jak było wcześniej ? Przyjechał młody urzędnik w kapeluszu „Borsalino”
z Warszawy, a regionalni politycy zaciskali pięści i mówili sobie: my mu
pokażemy i nie będzie nam jakiś namiestnik mówił, co ma gdzie być i kto jest
ważny, a kto nie. Chodzi mi o Pana ocenę tych pierwszych tygodni po rozpoczęciu
misji.
J.M.: To teraz
trochę poważniej. Kiedy tu przyjechałem, zorientowałem się dość szybko, że była
tu grupa kilku lub kilkunastu osób, która wszystko rozgrywała i uważała, że
mogą robić dosłownie wszystko. Oni uważali, że żyją w miejscu, gdzie władza
Rzeczypospolitej Polskiej nie dosięga. Owszem, przychodzili do mnie i próbowali
mi sugerować, że tu wszystko jest już dogadane i nic nie trzeba robić, nic
zmieniać. Przeprowadziłem kiedyś z nimi bardzo mocną rozmowę.
N.W.: To chyba nie przyniosło skutku, bo teraz przy okazji 15-lecia
województwa wszyscy powołują się na jakąś mityczną „Umowę Paradyską”
oraz fakt, że wtedy dokonali podziału instytucji wojewódzkich, a Pan to był –
co najwyżej – notariuszem tego wszystkiego.
J.M.: Ustalmy
sobie najpierw, że rząd Jerzego Buzka nie chciał województwa lubuskiego, tak
jak nie chciał województwa świętokrzyskiego i województwa opolskiego. Koncepcja
śp. ministra i profesora Michała Kuleszy była koncepcją dużych województw.
Chodziło mu m.in. o rozbicie niedobrych układów polityczno-biznesowych w
dawnych, małych województwach, takiej „republiki koleżków”. Taką samą
„republikę” zastałem, gdy przyjechałem do Gorzowa jako delegat rządu. Ci panowie
wiedzieli od pierwszego naszego spotkania, że mnie żadne z ich ustaleń nie obowiązują,
bo jestem delegatem rządu, a nie lokalnych interesów.
N.W.: Wszedł Pan wówczas na teren politycznie zaminowany. Dzisiaj
politycy opowiadają jak to wspaniale, że to województwo powstało, ale oni Panu
w tworzeniu jego administracyjno-instytucjonalnych podwalin nie pomagali.
J.M.: Każdy
z nich chciał osiągnąć coś dla siebie i mieć swój własny sukces, nie zawsze
publiczny. Dla przykładu poseł Czesław Fiedorowicz przyszedł do mnie do
gabinetu w MSWiA w sprawie siedziby lubuskiej Straży Pożarnej i nawet z określoną
propozycją personalną. To było w tamtym czasie niemal standardem, na co jak się
zgodzić nie mogłem. Byli politycy, którzy przychodzili i opowiadali, że ja
odpowiadam przed koalicją, a ja mówiłem wtedy, że odpowiadam przed rządem. Ci
panowie mieszali, i przypuszczam, że do dzisiaj mieszają, kwestie prywaty,
partyjnictwa, z interesem Polski. Ja byłem w stanie im wybaczyć nieumiejętność
odróżnienia interesu państwowego od partyjnego, ale nie na polu interesów
gospodarczych Skarbu Państwa. Dlatego właśnie byłem niewygodny. Chcieli ciągnąć
za to sukno, aby urwać jak najwięcej dla siebie, a ja powiedziałem kilka razy
„nie” i dlatego przestałem być wojewodą lubuskim.
N.W.: Może właśnie trzeba było być bardziej elastycznym Panie Wojewodo?
Niektórym to wyszło na dobre.
J.M.: Ja na
propozycje tych wszystkich politycznych hochsztaplerów zgodzić się nigdy nie
mogłem. Nigdy też na takie rzeczy godzić się nie będę i dlatego pewnie kariery
politycznej nigdy nie zrobię.
N.W.: Dzisiaj w gorzowskiej bibliotece b. prezes Trybunału
Konstytucyjnego i Pana dawny szef - Jerzy Stępień powiedział, że samorządy
wojewódzkie przypominają rady narodowe - ludzie nie mają żadnego wpływu na
regionalną władzę i mało tam społeczeństwa obywatelskiego.
J.M.: Zgadzam
się, niestety. Dzisiaj regionalną politykę kreują wąskie miejscowe gremia
kierownicze partii politycznych, często współpracujące z rozmaitymi,
nieciekawymi grupami i osobami. A przecież rząd Jerzego Buzka mówił, że idziemy
po władzę, żeby ją oddać ludziom, właśnie poprzez samorząd. Taka była idea, ale
w rzeczywistości władza została oddana partiom i różnym szemranym środowiskom.
N.W.: Ostatni wojewoda gorzowski Jerzy Ostrouch jest dzisiaj wojewodą
lubuskim, a Pana wicewojewoda Marcin Jabłoński - wiceministrem spraw wewnętrznych.
Można odnieść wrażenie, także spoglądając na innych, że przez 15 lat w polityce
są wciąż ci sami.
J.M.: Ja
przed chwilą coś powiedziałem i dotyczy to nie tylko województwa lubuskiego,
ale innych również. Są układy! Ja jestem tego przykładem, bo mnie układ nigdy
nie zaakceptował, bo zaakceptować nie mógł – ja się nigdy na interesiki nie
zgadzałem. Nie żałuję i nie zamierzam nikogo przepraszać, że starałem się być uczciwym
człowiekiem i dlatego przestałem być wojewodą lubuskim.