Przejdź do głównej zawartości

Pomyliłem Ostroucha z Marcinkiewiczem

Przestał być wojewodą lubuskim, bo od pierwszego dnia był niewygodny lokalnym środowiskom i koteriom. Pewnie dlatego jego nazwiska unikano podczas dzisiejszych obchodów XV-lecia województwa jak ognia. A przecież wielu spośród tych, którzy uczestniczyli w konferencji  - zawdzięcza mu wiele. Przynajmniej to, że nie stali się aferzystami, bo gdyby nie pierwszy wojewoda lubuski z zewnątrz – mogłoby być różnie. Mówi to ten, który to widział i w tym uczestniczył…

Rozmowa z prof. JANEM MAJCHROWSKIM, byłym wiceministrem spraw wewnętrznych, pełnomocnikiem rządu Jerzego Buzka ds. tworzenia województwa oraz pierwszym wojewodą lubuskim.

Nad Wartą: Trochę trywialne pytanie, ale może dla wielu wcale nie oczywiste. Którą z funkcji ceni Pan sobie bardziej w życiu: wiceministra spraw wewnętrznych i delegata rządu ds. tworzenia województwa czy jednak Wojewody Lubuskiego ?
Jan Majchrowski: To rzeczywiście trywialne pytanie. Oczywiście najbardziej cenię sobie funkcję Wojewody Lubuskiego. To był najbardziej zaszczytny urząd, jaki kiedykolwiek pełniłem. Mówię to zupełnie szczerze i bez żadnego krygowania się.
N.W.: Nie jest jednak tajemnicą, że przygodę z nowym podziałem administracyjnym kraju rozpoczął pan znacznie wcześniej. Może przesadzę, ale był Pan jednym z autorów podziału Polski na okręgi wyborcze w nowym systemie administracyjnym. W oparciu o ten podział przeprowadza się wybory samorządowe w powiatach i województwach.
J.M.: Co do tego, jest w tym sporo racji i na tej właśnie kanwie można by zadać pytanie: „Panie Majchrowski, skąd Pan się w ogóle w tym Gorzowie i regionie wziął?”. Niemal wszyscy wojewodowie w Polsce byli przecież miejscowi. Dla przykładu, jakiś Kazik, Arek, czy Miro był często najpierw samorządowcem, przedsiębiorcą, dyrektorem Czegoś Tam z o.o. albo S.A., a potem wojewodą, a potem znów przedsiębiorcą, a jak jego firma plajtowała, to znów mógł być wojewodą i tak dalej. Taka karuzela stanowisk, ale zawsze na tym samym terenie. Wszyscy się znali jak łyse konie, tylko Majchrowski był całkiem z zewnątrz i wielu się zastanawiało, skąd się wziął.
N.W.: Dobrze, skąd się więc wziął, bo wiadomo iż nie był to przypadek, że młody doktor został współpracownikiem wicepremiera Janusza Tomaszewskiego, delegatem rządu i pierwszym wojewodą w nowym województwie. O wszystkim przesądziło to, co robił Pan w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Podobno to Pan był jednym grabarzy Unii Wolności, a „cegiełką” był podział na okręgi wyborcze w nowych województwach ?
J.M.: Moment, moment, bo się zagalopujemy i nie będzie wiadomo, o co chodzi. Rzeczywiście, przed zostaniem wojewodą lubuskim byłem delegatem rządu do reformy ustrojowej w województwie lubuskim. Niemniej jednak, żeby być tam, gdzie byłem – musiało się coś stać. Nie przyszedłem przecież z namaszczenia jakiejkolwiek partii, ale wprost z uniwersytetu.
N.W.: No to co się takiego wydarzyło ?
J.M.: Pewnego pięknego wiosennego dnia 1998 r. wiceminister w MSWiA - Jerzy Stępień, zaproponował mi pracę doradcy w gabinecie politycznym ministra SWiA, którym był wówczas wicepremier Janusz Tomaszewski. Jerzego Stępnia znałem z czasów gdy był Generalnym Komisarzem Wyborczym, a Janusza Tomaszewskiego nawet na oczy widziałem. Zgodziłem się. Gdy przyszedłem do pracy do ministerstwa, postawiono przede mną zadanie: będą powiaty i nowe województwa i trzeba będzie do nich przygotować ordynację wyborczą, a potem podzielić kraj na nowe okręgi wyborcze w tych powiatach i województwach. A podział na okręgi wyborcze nigdy nie jest procesem całkowicie obiektywnym…
N.W.: To dosyć logiczne, że jest to proces raczej polityczny …
J.M.: … on może być procesem politycznym. Mi jednak nikt nie wydawał żadnych dyrektyw, a przygotowana przeze mnie i mój zespół (złożony z kolegów z Uniwersytetu Warszawskiego) praca wymagała kolosalnych nakładów czasu i zaangażowania. Śmiało mogę powiedzieć, że nigdy wcześniej w życiu tak ciężko nie pracowałem, jak przez te dwa tygodnie, gdy pracowaliśmy nad podziałem Polski na okręgi wyborcze. Kiedy skończyliśmy, byłem przekonany, że wszystko jest już gotowe i pozostaje tylko formalne wydanie odpowiedniego rozporządzenia wykonawczego do uchwalonej już ordynacji samorządowej. Wtedy do mojego pokoju osobiście przybył wicepremier Tomaszewski…
N.W.: Emocje rosną, więc można się tylko domyślać, że wydarzyło się coś niezwykłego…
J.M.: A i owszem, tamte wydarzenia jakoś pośrednio zadecydowały o tym, że znalazłem się później w Gorzowie. J. Tomaszewski oznajmił, że to co zostało przygotowane, musi być jeszcze politycznie uzgodnione między AWS a UW i ja mam być podczas tych uzgodnień obecny, jako odpowiedzialny za ten podział na okręgi. Spotkanie koalicyjne odbyło się w gabinecie wicepremiera Tomaszewskiego. Ze strony Akcji Wyborczej Solidarność obecny był m.in. dzisiejszy Prezydent RP Bronisław Komorowski i wiceminister obrony - Romuald Szeremietiew, a ze strony Unii Wolności – wicepremier L. Balcerowicz i ówczesny prezydent Warszawy - Paweł Piskorski. Skład był nieliczny, ale bardzo mocny.  
N.W.: Warto tu na chwilę przerwać, bo po sejmowych i rządowych korytarzach chodziła wówczas pogłoska, że Piskorskiemu zależało szczególnie na jednym województwie, które później za sprawą zalesień, przyczyniło się zresztą do jego zguby.
J.M.: Ja mogę odnosić się tylko do faktów, a one są takie, że gdy rozpoczęła się dyskusja na temat podziału na okręgi wyborcze, to P. Piskorski rzeczywiście wyrażał szczególne zainteresowanie okręgami wyborczymi w przyszłym województwem zachodniopomorskim. Gdy już wszystko zostało zasadniczo uzgodnione (właściwie całkowicie zgodnie z moim projektem), P. Piskorski bardzo nastawał na inne ułożenie okręgów wyborczych właśnie w Zachodniopomorskim.
N.W.: A Pan go poparł…
J.M.: Wręcz przeciwnie. Polityczna dyskusja koalicjantów trwała. Widziałem, że żaden z panów nie miał przy sobie ustawy, a tylko zabazgrane mapki z zaprojektowanymi okręgami wyborczymi. I wtedy jakieś licho mnie podpuściło – bo przecież byłem wówczas młodym człowiekiem - i powiedziałem, że to jest niemożliwe, bo nie zezwala na to uchwalona w ordynacji norma przedstawicielska, określona w jakimś tam artykule, powiedzmy 213. Wtedy wicepremier Tomaszewski powiedział wprost: „Panowie, doktor Majchrowski przecież się na tym zna najlepiej. Jak się nie da, to nic nie poradzimy. Będzie jak jest.” Koledzy z UW pokiwali z żalem głowami, a wicepremier Balcerowicz uznał, że w tej sytuacji nie jest już potrzebny. Pożegnał się, a w gabinecie z ramienia UW zostawił już tylko samego Pawła Piskorskiego. Na pożarcie… Jednym z rezultatów przyjętego w drodze tamtych politycznych ustaleń podziału na okręgi, było to, że w relatywnie małych okręgach Unia Wolności dostała w skórę, a AWS święcił raczej sukcesy.
N.W.: Ordynacja wyborcza i podziały na okręgi nie są obiektywne, a niewidzialna ręka polityki bardzo osłabiła po tamtych wyborach samorządowych partię Balcerowicza i Piskorskiego, a potem ją wyeliminowała. Dzisiaj możemy mówić o nieboszczce Unii Wolności.
J.M.: Ja bym aż tak swojej roli tutaj nie widział, bo tamte wybory były tylko elementem całości. UW obiektywnie traciła swą dawną pozycję w polskiej polityce. Wrócę jednak do puenty całej sytuacji, bo ona jest najciekawsza i gdyby nie ona, to nie byłoby mnie w Gorzowie.
N.W.: Zaczyna być ciekawie…
J.M.: Myślałem, że tak było od początku... Jak już wszyscy wyszli, a w gabinecie został wicepremier, ja i tylko kilka osób z MSWiA, Tomaszewski zatarł ręce i powiedział coś jakby „Załatwiliśmy ich”, „Dobra nasza”, czy coś takiego. Był bardzo zadowolony, że AWS postawiła na swoim (czyli na moich okręgach). Wtedy powiedziałem, że obawiam się, żeby z tego jakiejś draki nie było. Tomaszewski zdziwiony: „Dlaczego?”. Odpowiedziałem: „Przecież tego artykułu 213 w ogóle nie ma w ordynacji…”.
N.W.: Mina wicepremiera Tomaszewskiego musiała być bezcenna, a w Pana skórze nie chciałby być nikt.
J.M.: Zagrałem va banque i mogłem spodziewać się natychmiastowego zakończenia mojej kariery, jako doradcy ministra. A tu Janusz Tomaszewski, zamiast na mnie nakrzyczeć, podbiegł do swojej dużej szafy, która miał w gabinecie,  wyjął butelkę whisky, nalał mi całą szklankę i powiedział: „Pijcie! Zasłużyliście!”. To nie żart, ja musiałem tę szklankę duszkiem wypić. Ale od tego momentu postrzegany byłem w ministerstwie nie tylko jako człowiek z ułańską fantazją, ale też jako „Człowiek Tomaszewskiego”. Nigdy tego nie prostowałem. Bo i po co?
N.W.: Akurat ułańskiej fantazji nikt i nigdy Panu nie odmawiał, Panie Wojewodo. Rozumiem, że ta sytuacja zaprowadziła Pana później do gabinetu wiceministra ?
J.M.: Tak, to była też ciekawa sytuacja. Jakiś czas później siedzę sobie w domu, a tu dzwoni telefon. Pamiętam jak dzisiaj ten głos Pani dyrektor Departamentu administracji publicznej: „Panie ministrze, coś tam, coś tam…”. Na co jej odpowiedziałem, że to pomyłka, bo telefon do ministra Stępnia jest inny. Na co ona dalej mówi do mnie per „Panie ministrze Majchrowski” i że mam się skontaktować z ministrem Dziubanem, który był szefem kadr MSWiA. Pomyślałem sobie, że to jakiś okropny żart i chyba chodzi o to, że się gdzieś za ministra podpisałem i teraz mnie wywalą. Zadzwoniłem do Dziubana, a on do mnie: „Jak to, nie wie Pan? Został Pan podsekretarzem stanu i Delegatem Rządu ds. Reformy Administracyjnej w Województwie”…
N.W.: …no właśnie, jakim ?
J.M.: Mi się wydawało, że powiedział lubelskim i nawet odpowiedziałem, że to świetnie, bo mam wykłady na KUL-u i bardzo mi to pasuje. On mi na to, że nie chodzi o „lubelskie”, ale o „lubuskie”. I spytał się, czy ja tam kiedyś byłem. Odpowiedziałem, że nigdy w życiu. A on na to: „To bardzo dobrze. Chodzi o to, żeby tam byli ludzie z zewnątrz”.
N.W.: To będzie typowo lubuskie, ale dla rozluźnienia rozmowy zadam pytanie: szybciej Panu w myślach przyszła wtedy Zielona Góra czy Gorzów ?
J.M.: Ja wiem, że to delikatna kwestia… Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła wtedy do głowy, to wziąć mapę i sobie to „księstwo lubuskie” obejrzeć… Mój pierwszy wyjazd był jednak do Gorzowa, bo tam też znajdowała się siedziba przyszłego wojewody lubuskiego, a więc przedstawiciela rządu w województwie. Ale chcę zaznaczyć, że wcześnie postąpiłem w sposób dość wyrachowany i najpierw zaprosiłem obu wojewodów – gorzowskiego i zielonogórskiego do siebie, do ministerstwa w Warszawie. Przyjechali ze swoimi dyrektorami generalnymi. Pamiętam, że jak przyjmowałem delegacją gorzowską, to witałem się z Mirosławem Marcinkiewiczem jako wojewodą, a z Jerzym Ostrouchem jako dyrektorem generalnym. To był zły omen, nie tylko dla Jerzego Ostroucha… Inną sprawą jest to, dlaczego się pomyliłem.
N.W.: Bardzo symboliczna pomyłka.
J.M.: Tak, szczególnie dla tych, co znają późniejsze wydarzenia. Ja jednak także pamiętam, że wojewoda Miłek podarował na samym początku butelkę znakomitego „Winiaku Zielonogórskiego”. Szkoda, że już go się nie produkuje.  Za to wczoraj, w dniu moich urodzin, pierwszy prezes lubuskich sołtysów - Józef Augustyniak – przysłał mi aż trzy butelki, i to własnej produkcji.
N.W.: Dobra, to jesteśmy w momencie, gdy wicepremier w myślach mówi sobie: „Wyślę tego młodego i ambitnego doktora w lubuskie”. Pan wsiada do pociągu i jedzie tam, gdzie jeszcze nigdy go nie było  – do Gorzowa. Jakie były pierwsze wrażenia ?
J.M.: To było na peronie. Było ciemno i zimno, świtało. Powitał mnie ówczesny wojewoda gorzowski Jerzy Ostrouch wraz ze swoim kierowcą, Panem Rafałem Wawrzyniakiem. Pamiętam, że wojewoda Ostrouch próbował mi z rąk wyrwać walizkę, choć uważałem, że nie wypada, żeby wojewoda dźwigał moje tobołki. Na szczęście szybko oddał ją swojemu kierowcy. Pierwsze wrażenie ? No, cóż… trochę zdziwiło mnie, że miasto wojewódzkie ma taki mały dworzec kolejowy. Chcę jednak powiedzieć, że przyjęcie w Gorzowie i Zielonej Górze było bardzo miłe…
N.W.: …a to ciekawe, bo wszyscy się obawiali, co też Pan będzie tu robił jako namiestnik rządu.
J.M.: Wspomnienia mam bardzo miłe, a tym delegatem rządu byłem sporo czasu. Roboty i jeżdżenia było huk. Z rzeczy przyjemnych najbardziej pamiętam wspaniały kulig, który zorganizował wojewoda Ostrouch…
N.W.: …wielu mówi, że ku swojej własnej zgubie. Panie Wojewodo, ten kulig był brzemienny w skutkach na przyszłość - wtedy podjął Pan decyzję, by zostać wojewodą lubuskim.
J.M.: A rzeczywiście kulig był wspaniały, ale proszę pamiętać, że decyzje nie należały do mnie. Mi się wtedy po prostu bardzo spodobało to województwo, ta piękna przyroda, te lasy… Tak więc wojewoda gorzowski J. Ostrouch, aspirujący wówczas do funkcji Wojewody Lubuskiego (a walka o to stanowisko, między dwoma miejscowymi kandydatami, okazała się bardzo brutalna), postanowił urządzić kulig. Pamiętam tamtą scenerię doskonale: kilka sań mknących w głębokim śniegu, moja niedawno poślubiona żona obok mnie, otulona kożuchem, parskające konie… Poczułem się jak Kmicic z „Potopu” na kuligu z Oleńką. Zajeżdżamy nad jakieś zamarznięte jezioro, tam duży ogień i piekące się mięsiwa, i lejący się dla rozgrzewki „Stock”. No, to nie był „Winiak Zielonogórski”, bo zdaje się, że ówczesny dyrektor Kaźmierczak (zaufany człowiek wojewody Ostroucha) gustował w trunkach zagranicznych, jak i jego ówczesny szef zresztą też. Ciekawe, czy teraz zmienił upodobania? Pamiętam, że właśnie wtedy z Panem Ostrouchem przeszedłem na „ty”. Zrobiło się tak przyjemnie, że powiedziałem: „Wiesz Jurek, to województwo jest takie fajne, że ja chętnie bym tu został Twoim wicewojewodą. Przypinałbym jakieś odznaczenia…”.
N.W.: I… ?
J.M.: I nic. Jerzy Ostrouch wyraźnie nie podchwycił tematu i żadnej propozycji mi nie złożył. A resztę znamy... Musiałem zostać wojewodą i robić znacznie więcej niż przypinanie odznaczeń.
N.W.: A jak było wcześniej ? Przyjechał młody urzędnik w kapeluszu „Borsalino” z Warszawy, a regionalni politycy zaciskali pięści i mówili sobie: my mu pokażemy i nie będzie nam jakiś namiestnik mówił, co ma gdzie być i kto jest ważny, a kto nie. Chodzi mi o Pana ocenę tych pierwszych tygodni po rozpoczęciu misji.
J.M.:  To teraz trochę poważniej. Kiedy tu przyjechałem, zorientowałem się dość szybko, że była tu grupa kilku lub kilkunastu osób, która wszystko rozgrywała i uważała, że mogą robić dosłownie wszystko. Oni uważali, że żyją w miejscu, gdzie władza Rzeczypospolitej Polskiej nie dosięga. Owszem, przychodzili do mnie i próbowali mi sugerować, że tu wszystko jest już dogadane i nic nie trzeba robić, nic zmieniać. Przeprowadziłem kiedyś z nimi bardzo mocną rozmowę.
N.W.: To chyba nie przyniosło skutku, bo teraz przy okazji 15-lecia województwa wszyscy powołują się na jakąś mityczną „Umowę Paradyską” oraz fakt, że wtedy dokonali podziału instytucji wojewódzkich, a Pan to był – co najwyżej – notariuszem tego wszystkiego.
J.M.:  Ustalmy sobie najpierw, że rząd Jerzego Buzka nie chciał województwa lubuskiego, tak jak nie chciał województwa świętokrzyskiego i województwa opolskiego. Koncepcja śp. ministra i profesora Michała Kuleszy była koncepcją dużych województw. Chodziło mu m.in. o rozbicie niedobrych układów polityczno-biznesowych w dawnych, małych województwach, takiej „republiki koleżków”. Taką samą „republikę” zastałem, gdy przyjechałem do Gorzowa jako delegat rządu. Ci panowie wiedzieli od pierwszego naszego spotkania, że mnie żadne z ich ustaleń nie obowiązują, bo jestem delegatem rządu, a nie lokalnych interesów.
N.W.: Wszedł Pan wówczas na teren politycznie zaminowany. Dzisiaj politycy opowiadają jak to wspaniale, że to województwo powstało, ale oni Panu w tworzeniu jego administracyjno-instytucjonalnych podwalin nie pomagali.
J.M.:  Każdy z nich chciał osiągnąć coś dla siebie i mieć swój własny sukces, nie zawsze publiczny. Dla przykładu poseł Czesław Fiedorowicz przyszedł do mnie do gabinetu w MSWiA w sprawie siedziby lubuskiej Straży Pożarnej i nawet z określoną propozycją personalną. To było w tamtym czasie niemal standardem, na co jak się zgodzić nie mogłem. Byli politycy, którzy przychodzili i opowiadali, że ja odpowiadam przed koalicją, a ja mówiłem wtedy, że odpowiadam przed rządem. Ci panowie mieszali, i przypuszczam, że do dzisiaj mieszają, kwestie prywaty, partyjnictwa, z interesem Polski. Ja byłem w stanie im wybaczyć nieumiejętność odróżnienia interesu państwowego od partyjnego, ale nie na polu interesów gospodarczych Skarbu Państwa. Dlatego właśnie byłem niewygodny. Chcieli ciągnąć za to sukno, aby urwać jak najwięcej dla siebie, a ja powiedziałem kilka razy „nie” i dlatego przestałem być wojewodą lubuskim.
N.W.: Może właśnie trzeba było być bardziej elastycznym Panie Wojewodo? Niektórym to wyszło na dobre.
J.M.:  Ja na propozycje tych wszystkich politycznych hochsztaplerów zgodzić się nigdy nie mogłem. Nigdy też na takie rzeczy godzić się nie będę i dlatego pewnie kariery politycznej nigdy nie zrobię.
N.W.: Dzisiaj w gorzowskiej bibliotece b. prezes Trybunału Konstytucyjnego i Pana dawny szef - Jerzy Stępień powiedział, że samorządy wojewódzkie przypominają rady narodowe - ludzie nie mają żadnego wpływu na regionalną władzę i mało tam społeczeństwa obywatelskiego.
J.M.:  Zgadzam się, niestety. Dzisiaj regionalną politykę kreują wąskie miejscowe gremia kierownicze partii politycznych, często współpracujące z rozmaitymi, nieciekawymi grupami i osobami. A przecież rząd Jerzego Buzka mówił, że idziemy po władzę, żeby ją oddać ludziom, właśnie poprzez samorząd. Taka była idea, ale w rzeczywistości władza została oddana partiom i różnym szemranym środowiskom.
N.W.: Ostatni wojewoda gorzowski Jerzy Ostrouch jest dzisiaj wojewodą lubuskim, a Pana wicewojewoda Marcin Jabłoński - wiceministrem spraw wewnętrznych. Można odnieść wrażenie, także spoglądając na innych, że przez 15 lat w polityce są wciąż ci sami.
J.M.:  Ja przed chwilą coś powiedziałem i dotyczy to nie tylko województwa lubuskiego, ale innych również. Są układy! Ja jestem tego przykładem, bo mnie układ nigdy nie zaakceptował, bo zaakceptować nie mógł – ja się nigdy na interesiki nie zgadzałem. Nie żałuję i nie zamierzam nikogo przepraszać, że starałem się być uczciwym człowiekiem i dlatego przestałem być wojewodą lubuskim.



Popularne posty z tego bloga

Wójcicki czy Wilczewski?

Pozornie, gorzowianie mają ciężki orzech do zgryzienia: Wójcicki czy Wilczewski? Pierwszy ma zasługi i dokonania, za drugim stoi potężny aparat partyjny Platformy Obywatelskiej. Ci ostatni są wyjątkowo silni, bo umocnieni dobrym wynikiem do Rady Miasta. Tak zdecydowali wyborcy. Co jednak, gdyby zdecydowali również o tym, aby Platforma Obywatelska miała nie tylko większość rajcowskich głosów, ale także własnego prezydenta? Nie chcę straszyć, ale wyobraźmy sobie, jaki skok jakościowy musielibyśmy przeżyć. Dziesiątki partyjnych działaczy i jeszcze większa liczba interesariuszy, czają się już za rogiem. Jak ktoś nie wie, co partie polityczne robią z dobrem publicznym, niech przeanalizuje wykony PiS-u w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, a także „dokonania” PO w Lubuskim Urzędzie Marszałkowskim i podległych mu spółkach.  Pod pretekstem wnoszenia nowych standardów, obserwowalibyśmy implementację starych patologii.  Nie piszę tego, aby stawać po stronie jednej partii i być przeciw ...

Sukces Rafalskiej i początek końca Polak

Z trudem szukać w regionalnych mediach informacji o tym, że największą porażkę w wyborach do Parlamentu Europejskiego poniosła była marszałek województwa, a obecnie posłanka KO, Elżbieta Polak. Jej gwiazda już zgasła, to oczywiste. Elżbieta Polak miała być lokomotywą, okazała się odważnikiem, który – szczególnie w północnej części województwa lubuskiego, mocno Koalicji Europejskiej zaszkodził. Jej wynik w wyborach do Sejmu w 2023 roku -   78 475 głosów, mocno rozochocił liderów partii, którzy uznali, że da radę i zdobędzie dla niej mandat w wyborach europejskich. Miała być nawozem pod polityczną uprawę, lecz nic dobrego z tego nie wyrosło. Marne 42 931 głosów to i tak dużo, ale zbyt mało, aby marzyć o przeżyciu w środowisku, gdzie każdy pragnie jej marginalizacji. W sensie politycznym w województwie lubuskim, była marszałek przedstawia już tylko „wartość śmieciową”: nie pełni żadnych funkcji, nie jest traktowana poważnie, jest gumkowana z partii oraz działalności wład...

Śnięte ryby i śpiący politycy. O co chodzi z tą Odrą?

  Dzisiaj nie ma już politycznego zapotrzebowania na zajmowanie się Odrą. Śnięte ryby płyną po niemieckiej stronie w najlepsze, ale w Polsce mało kogo to interesuje. Już w czasie katastrofy ekologicznej na rzece w 2022 roku, interes Niemiec i głos tamtejszego rządu, były dla polityków Koalicji Obywatelskiej ważniejsze, niż interesy Polski Niemal dwa lata temu setki ton martwych ryb pojawiły się w Odrze. Zachowanie ówczesnej opozycji przypominało zabawę w rzecznym mule. Obrzucali nim rządzących i służby środowiskowe. E fektowna walka polityczna w sprawie Odry, stała się dla polityków ważniejsza, niż realna współpraca w tym obszarze. - To jednak prawda. Axel Vogel, minister rolnictwa i środowiska landu Brandenburgia w bezpośredniej rozmowie ze mną potwierdził, że stężenie rtęci w Odrze było tak wysokie, że nie można było określić skali ogłosiła wtedy Elżbieta Polak , ówczesna marszałek województwa lubuskiego, a dzisiaj posłanka KO. Akcja była skoordynowana, a politycy tej partii jesz...